Pamięć o przeszłości,
wspomnienia to chyba jedne z największych skarbów ludzkiego umysłu. To także
niesamowicie inspirujący temat dla wszelkiego rodzaju artystów, w tym
oczywiście dla pisarzy. Po ten temat sięgnął także obecny już u mnie na blogu
John Banville w nagrodzonej Bookerem (2005) książce Morze (Znak, Kraków 2007).
http://anchaesmicasa.files.wordpress.com/2011/03/john-banville.jpg |
Głównym bohaterem powieści, a
zarazem narratorem jest Max Morden. Historyk sztuki, powoli zmierzający się ze
starością i próbujący pogodzić się albo chociaż przyswoić sobie śmierć żony,
wyjeżdża do nadmorskiego pensjonatu w Ballyless. Przywiodła go tu chęć ucieczki
z domu, który cały czas przypomina mu o stracie towarzyszki życia, próba
oderwania się od codzienności. Nie jest to dla niego obce miejsce. To właśnie
tu w dzieciństwie spędził wakacje, które wpłynęły na jego dalsze losy. Wracając
do znanego miejsca, nie sposób uciec od wspomnień. Nie udaje się to również
Mordenowi, który ucieka pamięcią do tych dni przed wielu laty, kiedy poznał bogów
– rodzinę Grace’ów. Piszę o bogach, bo dla bohatera tamte wakacje to kraina
mityczna, a taka musi swoich bogów posiadać. Kimże więc byli ci ludzie, którzy
znaczyli dla młodego bohatera tak wiele, że stali dla niego wyżej niż zwykli
śmiertelnicy? Zwykła, niezwykła rodzina – ojciec, matka, dwójka rodzeństwa i
ich młoda opiekunka. Pan Grace to dla Mordena rubaszny, lubieżny satyr. Pani
Grace – bogini, pierwsza erotyczna fascynacja młodego chłopaka. Jego uczucie
przeszło później (zresztą odwzajemnione) na córkę – Chloe, młode, dziewczę z
paskudnym charakterkiem, dla którego Max był wstanie zdecydować się na
najpaskudniejsze zachowania. Byłaby idealną, chłodną boginią. Niemówiący Myles
nieustannie towarzyszący ukochanej siostrze i pozwalający się jej gnębić był
jak śmieszny, łobuzerski, psotliwy bożek. Na ich tle zdecydowanie wyróżniała
się Rose, opiekunka rodzeństwa, subtelna, nieśmiała dziewczyna skrywająca w
sercu tajemnicę, która w pewien sposób za sprawą Mordena doprowadzi do
tragicznych wydarzeń. Trzeba napisać choć trochę o tych ludziach, gdyż to właśnie
oni zadecydowali, choć nie bezpośrednio, o dalszym losie bohatera, o jego
wyborach, decyzjach, zachowaniu. Wpłynęli na niego tak mocno, że nie sposób od
nich uciec.
To mityczne lato, do którego
wraca Max Morden, to jedna płaszczyzna powieści. Kolejna, również we
wspomnieniach, och, od nich nie da się uciec, to wiadomość o chorobie żony i
ich wspólne czekanie na jej śmierć. To już nie pełne subtelnych emocji wakacje
nad morzem, to szara, bolesna codzienność, w której nie ma już nadziei, w
której trzeba być silnym, aby wspierać odchodzącą ukochaną. To próba ucieczki
przed nieuniknionym, dlatego pojawiają się wcześniejszy wspomnienia – poznanie
żony, jej oświadczyny, ślub i wspólne życie. Nie tak idealne, jak zakochujący
się ludzie pragną wieść, ale prawdziwe, pełne różnych uczuć i co najważniejsze
– wspólne. Śmierć żony całkowicie zburzyła życie Mordena. Do tego stopnia, że
jedynym wyjściem wydawała mu się ucieczka. Ucieczka z domu, ucieczka od córki,
z którą nie umiał się dogadać, ucieczka w alkohol i wreszcie, a może przede
wszystkim, ucieczka w otchłań pamięci.
Oczywiście, bo taka jest natura
pamięci, że jedne wspomnienia prowadzą do kolejnych i nie jesteśmy w stanie
kroczyć wytyczoną ścieżką, ale cały czas zbaczamy, te płaszczyzny mieszają się
ze sobą. Ich przemieszanie, połączenie to sposób na ukazanie bohatera. Przeszłość
go zbudowała, bez jej poznania nie możemy poznać, kim jest ten zgorzkniały
samotnik. Jego podróż w obszary pamięci to odkrywanie jego życia. I wydaje się,
że Morden odkrywa je razem z czytelnikiem. Okruchy wspomnień, pomieszane i
poskładane dopiero teraz tworzą obraz jego życia.
Powieść Baville’a to powieść
niesamowicie subtelna. I w warstwie tematycznej, bo powroty do przeszłości i
poszukiwanie utraconych chwil zawsze są dla mnie bardzo subtelne i delikatne,
ulotne. I w warstwie językowej. Autorowi absolutnie nie można odmówić tego, że
pisze pięknie. Pisze pięknie do tego stopnia, że gdy w końcu padły słowa
wulgarne, to szczerze poczułam obrzydzenie i odczułam je jak wymierzony
policzek, a przecież nie były to słowa mi obce. W tym tkwi siła wulgaryzmu jako
środka stylistycznego. Wystarczy raz, w odpowiedniej chwili, a nie da się go
zignorować.
John Banville kolejny raz dał
mi powód do rozmyślań i refleksji, a także kolejny raz dał mi fizyczną
przyjemność z czytania. Chcę więcej, sięgnę po więcej i was też do tego
zachęcam.
Urzekła mnie ta książka. Już pierwszym zdaniem, tym o bogach... Zgadzam się z Tobą zupełnie, nie można Banville'owi odmówić tego jak pięknie pisze. Czytałaś coś jeszcze? Masz w planach?
OdpowiedzUsuńŻabciu, czytałam "Niedotykalnego" (jest wpis na blogu, gdybyś była zainteresowana ;)), a tuż przed urlopem udało mi się w końcu upolować "Mefisto". Ale kiedy przeczytam, tego nikt nie wie :). Pozdrawiam
Usuń