wtorek, 26 czerwca 2018

Przespane życie - Goli Taraghi, "Sen zimowy"

Choć tytuł powieści irańskiej pisarki Goli Taraghi Sen zimowy (Wrocław: Książkowe Klimaty, 2017, tłumaczenie Dorota Słapa) sugeruje zupełnie inną scenerię, na lekturę książki wybrałam sobie upalne, duszne majowe dni. I muszę przyznać, że już dawno tak dobrze nie trafiłam z aurą dopasowaną do atmosfery panującej w utworze - oblepiającej, zniewalającej, odbierającej chęć do działania.

Akcja, jeśli o takiej w ogóle można mówić w przypadku tej powieści, rozgrywa się w latach sześćdziesiątych XX wieku w Teheranie. Narrator, uwięziony przez zimową noc we własnym domu, osamotniony, za jedynych towarzyszy mający jedynie błąkające się po mieszkaniu myszy, wspomina swoich przyjaciół i przemijające życie, choć bardziej przypominało ono sen, a raczej trwanie w letargu. Grupka siedmiu towarzyszy spędzała w swoim hermetycznym środowisku dnie i noce, wspólnie pilnując, by w ich codzienność nie wkradła się żadna nowości ani zmiana. Najlepiej by było, gdyby ich życie toczyło się ustalonym dawno rytmem, dzień za dniem tak samo. Dlatego każda możliwość ingerencji z zewnątrz, próba wdarcia się zewnętrznego świata do ich zamkniętego kręgu spotyka się z wrogością. Tak było, gdy w życiu Haszemiego nagle pojawiła się energiczna, dziewczęca Szirin, jeszcze gorzej, gdy z kolei Mahdawi zapałał wielką namiętnością do silnej, władczej Tal’at, której uległ mimo usilnych prób przyjaciół i swoich własnych, by wyrwać się ze szponów tego zabójczego uczucia. Te dwie kobiety zakłóciły spokój mężczyzn, zburzyły panujący porządek, tak można by sądzić poznając odczucia przyjaciół, ale tak naprawdę niemal nic się nie zmieniło. Mężczyźni nadal tkwili w swoim obezwładniającym śnie, niezdolni do aktywności.

Ta niemożność działania bohaterów jest w powieści przytłaczająca. Czytelnik pozostaje bezradny wobec nieudolnych zmagań, prób walki o coś innego. Bierność tych mężczyzn jest tak obezwładniająca, że nawet, gdy już czegoś zapragną, wydaje się, że zaczną działać, czynią pierwsze kroki, to i tak szybko się poddają. To dlatego zniechęcony Anwari wysiada z pociągu mającego zawieść w odwiedziny do jego ukochanego przyjaciela Mahdawiego, a Mahdawi rezygnuje z próby zabicia żony nie dlatego, że byłby to tragiczny czyn, ale z bezsilności: 


„Zabiję ją. Tym razem naprawdę ją zabiję” – zdecydował w myślach. Podciągnął się jeszcze wyżej i ujął szyję kobiety w obie ręce. Jego ciało przeszył dreszcz. […]. Pomyślał, że jego dłonie pozostają w bezruchu, a palce przestały być zdolne do śmiertelnego uścisku. „Zabiję ją. Zaraz, dokładnie w tym momencie, póki jest jeszcze szansa” – przekonywał samego siebie. Jednak dłonie odmówiły mu posłuszeństwa i poddały się innemu prawu. Myśli Mahdawiego, niczym kręgi na wodzie, wirowały i znikały w oddali (s. 106–107).

Mężczyźni ze Snu zimowego nie są zdolni do podjęcia decyzji i zmierzenia się z nimi. Aktywne są kobiety – Szirin i Tal’at, tak różne od siebie. Pierwsza, obserwując bierność bohaterów, próbuje nakłonić ich do zmian, do działania, zachęca bezskutecznie do życia. Druga bierze sprawy w swoje ręce. Dominująca, władcza kobieta siłą wydziera Mahdawiego z tego zaklętego kręgu, zaczyna kierować jego życiem. Jest jak kobieta-matka. Tłamsi swoją namiętnością, budzi postrach wśród przyjaciół męża, a gdy trzeba potrafi się nimi czule zaopiekować. W relacji z kobietą niemiłosiernie irytuje Mahdawi – wobec jej działań pozostaje tak samo bierny i uległy, jak wobec życia w ogóle. 

Sen zimowy jest duszną, tłamszącą opowieścią o przemijającym, zmarnowanym życiu i o odchodzeniu. O ludziach, którzy nawet mając okazję i szansę na powodzenie, nie próbują nic zmienić, poddają się. Nawet jeśli po latach dostrzegają utracone okazje, to i tak nadal pozostają w swojej bezczynności. Możliwość, chęć zmian jest dla nich czymś niedorzecznym, budzi lęk, jest uznawana za chorobę – tak, jak było w przypadku Dżaliliego. Bohaterowie po prostu rezygnują z życia, Asgari, choć sam mówił do przyjaciela: „Wyjedźmy stąd. […]. Ta ziemia jest jałowa i nieurodzajna” (s. 159), nigdzie się nie ruszył, Azizi narzekał na swoje dzieci, które wyjechały z kraju, narrator obwiniał żonę, że od niego odeszła, kierując się własnymi pragnieniami: „Dlaczego tak bardzo chciała mieć dzieci? Nasze wspólne życie było przecież poukładane. Czas jakoś leciał” (s. 159).

Właśnie, czas jakoś leciał. Leciało jakoś życie, które niemal całkiem przeminęło na wiecznym czekaniu: „Usiedliśmy więc i czekaliśmy. Jedno lato, kolejne i to, które przyszło po wszystkich następnych” (s. 162).

Z powieścią Goli Taraghi należy uważać. Wciąga w swój senny świat, pogrąża czytelnika w letargu. Należy ją też czytać. Po pierwsze, ze względów formalnych, gdyż to naprawdę bardzo dobrze napisana książka urzekająca prostotą języka. Po drugie, bo mimo wszystko sprawia, że nie chcemy być, jak jej bohaterowie. Musimy tylko zacząć działać, nie odwlekać, nie odkładać na jutro, które nigdy nie nadchodzi. 


Chcę zasnąć. Nie mam już ochoty o niczym myśleć. Jestem zmęczony. Jak to powiedzieć? Jestem po prostu stary. Mysz obgryza róg mojego materaca. Gdzieś tu przemykał czasem kot. Słyszałem go. Ale od kiedy się ochłodziło, ślad po nim zaginął. Jutro wyjdę z domu i kupię kilka łapek na myszy. Sprowadzę tu kota są siadów. Jak zwykł mawiać Hejdari: „Na wszystko jest jakiś sposób. Trzeba jedynie siły woli i wytrwałości. Koniec końców zwycięstwo należy do nas” (s. 162).

wtorek, 5 czerwca 2018

Niepokój - Wojciech Chmielarz, "Żmijowisko"

Nie jestem dobrą czytelniczką, przyznawałam się już do tego. Za bardzo wchodzę w lekturę, za bardzo przeżywam i odczuwam. I na poziomie emocji i fizycznie. Jeśli ktoś twierdzi, że to jest dobra cecha, to się myli, nie jest. Bo są owszem książki, które sprawiają czystą radość, ale są też takie, które niemiłosiernie bolą, a takich jest więcej. Dlatego, wyznaję, choć być może narażam się na jakąś śmieszność, książek się boję (choć jednocześnie nie potrafię bez nich funkcjonować, taka chora relacja), bo w większości przypadków nie wiem, na co natrafię i jak zareaguję, bo niemal każda książka może mi dać po dupie. Dlatego, choć bardzo, ale to bardzo chciałam przeczytać Żmijowisko Wojciecha Chmielarza (Warszawa: Marginesy, 2018), bo jego kryminały to moje tegoroczne odkrycie w tej kategorii i już się cicho nazywam psychofanką Jakuba Mortki, czułam, że to nie będzie łatwa lektura. I żeby się nie nastawiać w żaden sposób, nie szykować na coś konkretnego, starałam się nie dowiedzieć o niej za dużo. Nie czytałam recenzji (nadrobię po publikacji tej), unikałam wypowiedzi autora z nią związanych. Zrobiłam sobie plan: spokojne, niespieszne czytanie, każdego dnia po trochu, nie za dużo, bez zbędnego zaangażowania. I oczywiście, moje plany szybko trafił szlag. Bo ta książka na to nie pozwala. Ta książka się w czytelnika wdziera, jak drzazga, i uwiera, siedzi w głowie. Żeby się od niej uwolnić, trzeba ją skończyć. I w zasadzie całe moje niepozbierane wywody mogłabym zawrzeć w jednym słowie (czego oczywiście nie zrobię, bo mi się słowotok włącza), które idealnie opisuje Żmijowisko i mój stan podczas lektury – niepokój. 

Ale o co właściwie chodzi? Podczas wakacji w ośrodku agroturystycznym w Żmijowisku doszło do tragedii – zaginęła nastoletnia Ada, córka Kamili i Arka, małżeństwa, które spędzało tu wakacje razem z przyjaciółmi Kamili ze studiów. Poszukiwania nie przyniosły rezultatów, ślad po dziewczynie całkiem zaginął. Rok później do Żmijowiska wraca Arek. Podejmuje kolejną próbę odnalezienia córki. Nikt go tu jednak nie chce, wszyscy traktują go ja wyrzutka, obwiniają o całe zło, które przytrafiło się jego rodzinie. Co takiego zaszło przez ten rok, że mężczyzna spotyka się z takim odbiorem, to kolejna zagadka, na której rozwiązanie czeka czytelnik. Mimo wszystko Arek, zmagając się z brakiem zrozumienia, bo w oczach ludzi cierpieć po utracie dziecka może tylko matka, się nie poddaje, znosi krzywe spojrzenia i bezpośrednie komentarze, bo i tak najważniejsza jest Ada.

Żmijowisko określone jest jako thriller psychologiczny i muszę przyznać, że trafnie. Mamy tu wszystko, czego wymaga thriller, czyli pełną napięcia akcję, tajemniczą, groźną atmosferę. Z tym, że wątek zaginięcia Ady, sam w sobie oczywiście niezwykle istotny, książkę czytamy głównie po to, że poznać prawdę o tym tragicznym wydarzeniu, zdaje się być dla Chmielarza jedynie pretekstem dla ukazania zawiłych relacji, ukrytych uczuć, pragnień i emocji skrywanych przez bohaterów powieści. Dzięki zmiennej perspektywie czasowej – raz obserwujemy dramatyczne poszukiwania prowadzone przez Arka, raz wracamy do tamtych wakacji, by za chwilę dowiedzieć się, co się działo w ciągu roku. Takie nielinearne prowadzenie narracji było rewelacyjnym rozwiązaniem – choć powoli dowiadujemy się prawdy, to jednocześnie rodzą się w nas coraz to nowe pytania i wątpliwości. Dlatego nie jest możliwe uwolnienie się od ciągłego niepokoju.

Uderza wielka zdolność Wojciecha Chmielarza do tworzenia prawdziwych, pełnokrwistych postaci. Jego bohaterowie, czy pierwszoplanowi, czy ci poboczni, nie są schematycznymi wydmuszkami. Niemal każda  z postaci ma swoją własną historię, niemal każda potrafi zaskoczyć. I co najważniejsze, niemal każda skrywa w sobie silne emocje, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Dlatego zgromadzenie grupki znajomych w jednym zamkniętym miejscu nie mogło skończyć się dobrze, tym bardziej że wśród przyjaciół znalazło się dwóch obcych – Arek, który nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie znajomych żony, i Adaoma, czarnoskóra modelka, celebrytka, dziewczyna Roberta – dawnej miłości Kamili. Wszelkie chowane animozje, zazdrości powoli wychodzą na światło dzienne, by w końcu doprowadzić do tragicznej nocy. 

To, co mnie najbardziej uderza mnie w postaciach stworzonych przez Chmielarza, to ich marazm. Bo choć każda z nich ma jakieś ukryte pragnienia, plany, to tak naprawdę nie robi nic, by zmienić swoją sytuację. Wszelkie próby działania są jedynie pozorne, okazują się klapą. Dlatego Arek i Kamila tkwią w nieszczęśliwym małżeństwie zawartym z poczucia obowiązku i przyzwoitości (przytrafiła im się Ada), Robert boi się zawalczyć o miłość i ucieka w kolejne romanse, a Adaoma, która wydaje się jedyną postacią, która naprawdę chce coś zmienić w swoim życiu i pozbyć się łatki modelki–celebrytki robiącej karierę przez łóżko, napisać książkę o swojej nigeryjskiej części i o Biafrze, w końcu i tak się poddaje. Bohaterowie szamoczą się wśród swoich uczuć i w tym szamotaniu tkwią. 

Nie mniej istotna dla fabuły jest para nastolatków – zbuntowana, mroczna i muszę to przyznać, niesamowicie irytująca Sabina, pozbawiona opieki i kontroli córka alkoholiczki i faceta interesującego się głównie pieniędzmi, oraz Damian – syn właścicieli ośrodka agroturystycznego, niezdrowo zafascynowany dziewczyną. Oni również muszą się zmagać ze swoimi uczuciami, lękami i pragnieniami, i zostają w tym wszystkim sami.

Żmijowisko to dla mnie przede wszystkim książka o opuszczeniu i samotności. W zasadzie każda z postaci jest koniec końców pozostawiona sama sobie. Nikt ze sobą tak naprawdę nie rozmawia, brak tu miejsca na szczerość, zdrowe uwolnienie emocji. Czytelnik też nie ma na to szans. Emocje się jedynie kumulują, kłębią, potęgują. Nie ma wyzwolenia, jest jedynie niepokój i ból. Bo jak ma nie boleć, jak autor już na samym początku rzuca czymś takim: „Matki zawsze mówią, że wszystkie swoje dzieci kochają tak samo. Matki kłamią” (s. 6). Mnie to fizycznie załatwiło. 

Ale powoli wszystko się wyjaśnia, prawda wychodzi na jaw, rodzi się szansa na lepsze. I wtedy następuje zakończenie. I zmienia wszystko.




Podczas lektury uśmiechnęłam się raz i to z powodu mojego redakcyjnego zboczenia. Bo fajne cycki sarny to naprawdę dobra rzecz.

Za książkę serdecznie dziękuję pani Joannie Białek i Wydawnictwu Marginesy.