piątek, 29 września 2017

O ojcu - Raimond Gaita, "Mój ojciec Romulus"

„Amerykańska”, „Reportaż”, „Biografie” czy „Sulina” to świetne, znane większości czytelników serie Wydawnictwa Czarnego. Zresztą jedne z wielu, bo w każdej swojej serii wydawnictwo publikuje dobre i bardzo dobre tytułu. Jednak w tych najpopularniejszych nikną gdzieś serie mniej znane i promowane, a wielka szkoda, bo można w nich znaleźć prawdziwe perełki. Jedną z takich serii jest seria „Z domem”, z której książki powoli zaczynam czytać ciemno. Zaczęło się od fenomenalnej Alexandry Fuller, a całkiem niedawno miałam wielką przyjemność przeczytać opowieść Raimonda Gaity Mój ojciec Romulus (2013) i sama się sobie dziwię, że właściwie do czasu, gdy znalazłam ją na półce bibliotecznej, nic o tej książce nie słyszałam. A powinnam, bo jest to historia co najmniej wyśmienita.



To pozornie opowieść jakich wiele. Młody Rumun Romulus Gaita wraz z niemiecką żoną Christine i kilkuletnim synem Raimondem w poszukiwaniu szczęścia i normalności przenosi się po wojnie do Australii. Tam próbuje stworzyć swojej rodzinie dom i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Czyli kolejna książka o szukaniu swojego miejsca w świecie, pokonywaniu przeciwności losu i odnalezieniu szczęścia? Co to, to nie. Co prawda wszystkie te elementy się tu pojawiają (choć z tym szczęściem to wcale nie łatwo, kolorowo i na zawsze – czyli jak w życiu, i dobrze), ale tej opowieści daleko od nierzadko towarzyszącemu takim historiom banału i oczywistości. Tym bardziej że w rodzinie Gaitów mało jest oczywistości i normalności, a mnóstwo szaleństwa, z którym trzeba żyć i sobie radzić. Do tego miłość, nienawiść, zdrada, wielka przyjaźń, tragizm, komizm – całe spektrum uczuć i emocji, które napędzają życie.

Narratorem opowieści jest Raimond Gaita, syn, który swoją książką składa ojcu jeden z najpiękniejszych hołdów, z jakimi miałam do czynienia. Ponieważ życie ich rodziny tak się poukładało, a raczej porozpadało, że wychowaniem chłopca zajmował się głównie Romulus i jego przyjaciel, nie może dziwić fakt, że to właśnie ojciec stał się trzonem domu Gaitów. Człowiek niespotykanej dobroci, uczciwości i mądrości, człowiek wielkiego charakteru i niezłomności zasad. Brzmi jak ideał? Cóż, Romulus Gaita z pewnością ideałem nie był, takich nie ma, ale swoją postawą, podejściem do drugiego człowieka, wielką w niego wiarą zasłużył sobie na te, często rzucane zbyt łatwo i przez to tracące na sile, określenia. Musiał znaleźć sobie miejsce w nowym świecie, do którego wcale nie chciał trafić, tworzyć rodzinę z osobą, która tworzyć rodziny nie potrafiła i szybko z niej zrezygnowała. Gdy nawiązywał przyjaźnie, były to przyjaźnie na zawsze, nawet w najtragiczniejszych sytuacjach. Wierzył w ludzi i ludziom, pomagał im, jak mógł, przez co często padał ofiarą oszustwa, był wykorzystywany i choć do końca nie mógł pojąć, dlaczego ludzie nie zachowują się przyzwoicie, nie zmienił swoich zasad. Zapłacił za to wysoką cenę, musiał zmierzyć się z szaleństwem, ale większość powinna przyjrzeć się życiu, jakie wiódł, i ze wstydem spojrzeć na swoje. Mnie zawstydzał wielokrotnie. Niczym nie brzydził się tak bardzo, jak kłamstwem.

Interesujące jest również spojrzenie samego Raimonda na dorastanie w tej niezwykłej, obarczonej ciężkim brzemieniem rodzinie. Jako dziecko i nastolatek  nie zawsze rozumiał ojca, momentami się go bał, musiał odnaleźć swoje miejsce między mieszkaniem z ojcem a pobytami u matki i jej partnera, zmierzyć się ze śmiercią, cierpieniem i szaleństwem. Ale jego młodzieńcze życie nie pozbawione było zabawy i przygody. Nie brakowało mu tego, co dla nas jest tak naturalne, że tego nie doceniamy, a wtedy było czymś trudno dostępnym, czyli choćby możliwości zajadania się owocami, dowożonymi przez ojca przez wiele mil. Poznał też czym jest wielka przyjaźń, ale też czym jest strach i jak sobie z nim radzić. Czyli w „nie do końca” normalnych warunkach” doświadczał normalnego dzieciństwa. 

Bohaterem książki jest wreszcie Australia lat pięćdziesiątych i kolejnych XX wieku i jej społeczeństwo. Jak można się spodziewać, nie jest to kolorowy obrazek, nie brak tu uprzedzeń, nietolerancji, wykorzystywania obcego. Ale nie brak również uporu i woli do przetrwania.

Mój ojciec Romulus jest książką piękną (nie boję się tego słowa), bo odwołuje się do najsilniejszych ludzkich emocji, nie banalizując ich. Gaita, ukazując postać swojego ojca, a postaci tej w żaden sposób nie wybiela, przypomina, czym jest życie według zasad, godność i człowieczeństwo. To lekcja życia bez odstraszającego moralizowania i pouczania. Życie Romulusa Gaity nie było łatwe, lekkie i przyjemne, ale było mądre i uczciwe. Dlatego ta książka jest tak ważna i dlatego należy po nią sięgać. I życzyć sobie jak najwięcej takich książek. 

A przed chwilą znalazłam też informację, że na podstawie książki powstał film Mój ojciec i ja (Romulus, my father), 2007, i jeśli choć trochę, oddaje wartość i siłę opowieści, to koniecznie muszę go zobaczyć.

czwartek, 6 lipca 2017

"Ze światem znamy się z widzenia" - Michał Cichy, "Pozwól rzece płynąć"

Wybierzmy się na spacer po najbliższej okolicy. Przyglądajmy się mijanym budynkom, otaczającej nas przyrodzie, napotykanym ludziom. Zawierajmy z nimi znajomości, prowadźmy mniej lub bardziej poważne rozmowy. Obserwujmy zmiany pogody i następstwa kolejnych pór roku. Doceniajmy i szanujmy miejsca, w których żyjemy, cieszmy się każdym dniem i traktujmy go jak wielką przygodę. Nie, nie są to wnioski wyciągnięte z jakiegoś podręcznika treningu uważności. To odpowiedź na sześciomiesięczną podróż Michała Cichego po warszawskiej Ochocie, jaką opisał w objętościowo może i małej, ale za to jak bogatej w treści książce Pozwól rzece płynąć (Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2017).

„Opisuję Ochotę, bo ją kocham. Kocham Ochotę nie dlatego, że jest najpiękniejsza, tylko dlatego, że jest moja. Gdziekolwiek bym mieszkał, znalazłbym tam coś dla siebie” (s. 18). Urzekła mnie ta miłość Cichego nie za coś, tylko dlatego, że coś jest. Akceptacja tego, co nam dane, i ciągłe dostrzeganie w tym piękna. Ciągle wadzę się z moim losem, szukam siebie w świecie i pewnie też dlatego tak bardzo przemówił do mnie człowiek, który w pełni przyjmuje swoje życie i z każdym krokiem dostrzega jego wartość.

Michał Cichy zaczyna swój spacer w Trzech Króli, kończy na Świętego Jana. W tym czasie obserwuje zmieniającą się pogodę, rozwijającą się na nowo przyrodę, a przede wszystkim codzienność i życie. A może raczej życie w codzienności. Jest w nim miejsce na pobudkę przed czwartą rano, by obejrzeć wschód Słońca (w mieście, nie nad morzem, kto tak robi?). Jest czas na pogaduszki ze sklepowymi, miejscowymi żulikami i bezdomnymi. Na spacer z Myszką. Prawdziwą przyjemnością jest przemierzanie wraz z Cichym Ochoty, obserwowanie jego zachwytu nad puszczającymi pąki drzewami, udział w Triduum Paschalnym czy przyglądanie się przygotowywaniu ołtarzy na Boże Ciało. Autor w każdym elemencie przestrzeni dostrzega coś, co go zaciekawia, zachwyca. Być może powtórzę banał o docenianiu tu i teraz, codzienności, carpe diem i inne modne teraz hasła, ale to właśnie jest w tej książce – podziw dla świata, który nas otacza, świata, który znamy z widzenia. Bez ciągłego poszukiwania lepszego miejsca, lepszego momentu, lepszych ludzi. 

A Ochota nie jest przecież rajem na Ziemi. To w gruncie rzeczy dzielnica jak inne, ze swoim pięknem, ale i ze swoimi brudami. Można pogawędzić z ludźmi spacerującymi ze swoimi psami, ale można też usłyszeć „spierdalaj”.  Są zieleniące się trawniki i torebki foliowe latające w powietrzu. Są rudowłose dziewczęta i tragicznie zmarły młody motocyklista. Jest pani z papugą na ramieniu i kochany Poldek-Boczuś tęskniący z miłości do Scyzora. Jest też pan Jurek Damentka. A ja za autorem utrwalam to nazwisko, wzruszona gestem Cichego. Są też pieski, dużo piesków.

Michał Cichy nie dość, że jest uważnym obserwatorem, to przede wszystkim świetnie pisze. Jego proza bywa jak poezja, poruszająca, przykuwająca uwagę, ale spokojna i cicha.


Poziome światło wieczoru. Pod słońce białe pyłki owadów kręcą w powietrzu chmarną geometrię linii łamanych i krzywych. Balsamiczno-miodowy zapach (s. 86).
Stoję pośrodku świata tak jak każdy. / Nie stawiam siebie przed światem, tylko wpuszczam świat do samego środka siebie. / I w takiej chwili nie ma już różnicy pomiędzy mną a światem (s. 113).

W tej skromnej książeczce jest miejsce na obserwacje i miejsce na refleksję. To także opowieść o czasie, jego upływie, ale i o tym, że jesteśmy dziećmi szczęścia, znalazłszy się na tym świecie. 

Przyznaję, że nie jest łatwo pisać o Pozwól rzece płynąć, bo nie jest to książka, o której należy czytać, ale którą trzeba czytać. I którą warto mieć na własność, by w odpowiednim momencie otworzyć ją na dowolnej stronie i chłonąć prawdy, które być może w innym wypadku byłby zwykłymi banałami. Dlatego, choć mój egzemplarz mam z biblioteki, z pewnością kupię go też na własność. Razem z poprzednią książką Michała Cichego.

„30 kwietnia otwarły się czerwone tulipany w ogródku za żywopłotem przed kamienicą przy mojej ulicy” (s. 76). A Ty pamiętasz, kiedy zakwitły u Ciebie?

niedziela, 30 kwietnia 2017

O życiu - Robert Seethaler, "Całe życie"

Jak wiele potrzeba słów, żeby opisać całe, długie życia człowieka, w dodatku na tle burzliwych dziejów XX wieku? Może być ich tyle, żeby wypełnić opasłe tomy, a i tak będzie ich za mało. A czasem wystarczy tyle, by powstała niespełna 170-stronicowa opowieść, i to będzie wystarczająco. Taką skromną objętościowo książką jest powieść austriackiego pisarza Roberta Seethalera Całe życie (Wydawnictwo Otwarte: 2017).


To historia Andreasa Eggera, kulawego samotnika, przez otoczenie uważanego za dziwaka odcinającego się od ludzi. Mężczyzna, który dotarł do alpejskiej doliny jako osierocony kilkulatek z woreczkiem z pieniędzmi na szyi, spędził w niej niemal całe swoje życie. Czy szczęśliwie? Bity przez wuja, co doprowadziło do jego kalectwa, wyrzucony z domu, musiał sobie radzić sam, podejmując się każdej pracy, jaka mu się przytrafiła. Nie było miejsca na wybrzydzanie i Eggerowi nawet nie przyszłoby to do głowy. Nie było też miejsca na spokojny sen, ale noclegi na sianie, na strychu, pod gołym niebem, również nie stanowiły dla niego problemu, z którym nie mógłby sobie poradzić. Ciężka praca zaowocowała, mężczyźnie udało się kupić ziemię, zbudować dom, wreszcie – zakochać się z wzajemnością. Miłość, która nierzadko potrzebuje wielkich słów i dramatycznych wyznań, przyszła do niego spokojnie i choć na chwilę wyrwała go z rąk samotności. 

„Noce Eggera nie były już dłużej samotne. W łóżku koło niego leżała jego żona, cicho oddychając , a on czasem przyglądał się jej ciału, które rysowało się pod przykryciem i które mimo że w kolejnych tygodniach coraz lepiej je poznawał, ciągle wydawało mu się niepojętym cudem (s. 53)”.

A to wszystko na tle przemian przemysłowych zachodzących w dolinie oraz złowrogich gór, w których mieszkała Zimna Pani, co jakiś czas przychodząca po swoje ofiary. Nie burzyło to pokoju  Eggera. Ze spokojem przyjmował każdy dzień, który przynosił nowe obowiązki i zadania. Nic jednak nie trwa wiecznie, a los lubi grać z nami w kości i rzucać liczne wyzwania, poddając nas hiobowym próbom. Tak również było z Eggerem. Góry odebrały mu miłość, światowa polityka rzuciła w wir straszliwej wojny – wystarczająco, by znienawidzić życie. Andreas jednak nie się nie poddał. Nie był obojętny na ból i cierpienie, które były jego udziałem, ale przyjmował je ze spokojem, godząc się z życiem i szukając dla siebie nowych rozwiązań. Tak też postępował do końca swoich dni – nie mogąc dłużej pracować przy budowie kolei liniowych, zaczął oprowadzać turystów po górach. Gdy i to było już ponad jego siły, zaszył się w swojej chacie i wiódł jeszcze bardziej samotne, ale szczęśliwe życie aż do końca.

„Nie miał nikogo, lecz miał wszystko, czego potrzebował, i to wystarczało (s. 154)”. To zdanie jest jednym z wielu, które pokazują jak niewiele potrzeba słów, by oddać sedno. Robert Seethaler właśnie prostotą, skromnością słów oddał całe życie Eggera. Czy to pisząc o smutnym dzieciństwie, czy o utraconej miłości, czy wreszcie o przerażających doświadczeniach radzieckich łagrów, czynił to bez wyolbrzymiania, bez zbędnych epitetów. Wystarczy kilka subtelnych zdań, napomknięcie, by oddać całą grozę, ale też całą radość i miłość wypełniające życie człowieka. Nie ma tu roztkliwiania się nad uczuciami, przymiotników mających nam uzmysłowić stan ducha Eggera, to naprawdę jest zbędne. Andreas to człowiek, który się nad sobą nie użalał, który przyjmował życie z całym dobrodziejstwem inwentarza, i choć cierpiał, bo kto w życiu nie cierpi, to się z nim godził. 

„Jak wszyscy ludzie także i on nosił w sobie przez całe życie wizje i marzenia. Niektóre z nich sam realizował, niektóre zostały mu dane. Wiele pozostało nieosiągalnych lub też, gdy po nie sięgnął, wydarto mu je z rąk. A kiedy po pierwszych roztopach wychodził porankiem na mokrą od rosy łąkę przed chatą i kładł się na jednym z rozsianych tam płaskich głazów, czując pod plecami zimny kamień, a na twarzy pierwsze ciepłe promienie słońca, wtedy miał uczucie, że wiele rzeczy wcale nie poszło tak źle (s. 157)”.

Całe życie to w zasadzie lekcja życia. Modny teraz nurt slow life może czerpać z tej książki garściami, by pokazywać i uczyć, jak wygląda prostota życia i jak odnaleźć siebie w świecie. Wielu życie Eggera może wydać się dołujące, osamotnione i przygnębiające, ale to znaczyłoby, że trudno im dostrzec, co było dla niego najważniejsze i jak zwykłe codzienne chwile stawały się dla niego niezwykłe, wręcz magiczne, jak np. pierwsze odbiorniki radiowe czy spacer ludzi po Księżycu. Nie twierdzę, że każdy z nas powinien mieszkać w oborze i pozbawiać się kontaktu z innymi. Ale każdy z nas powinien wyciągnąć lekcję z tej lektury, by nasze życie było życiem spełnionym, tak jak życie Eggera. 

„Przeżył dzieciństwo, wojnę i lawinę. […] Jego życie bezustannie dyndało na włosku między niebem a ziemią, a w ciągu ostatnich lat jako przewodnik dowiedział się o ludziach więcej, niż był w stanie pojąć. […] Kochał. I zaznał przedsmaku tego, dokąd miłość mogła zaprowadzić. […] Nie potrafił sobie przypomnieć, skąd pochodzi, a koniec końców nie wiedział też, dokąd zmierza. Jednak mógł bez żalu spoglądać na czas między tymi punktami, na swoje życie, z raptownym śmiechem i wielkim zdumieniem (s. 162-163)”.

Całe życie bywa nazywane wielką ucztą literacką. Nie jest to jednak wielkie obżarstwo pełne wspaniałych, ale przesadzonych dań, a raczej subtelnym cieszeniem podniebienia prostymi smakami.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.


czwartek, 20 kwietnia 2017

Leben - Licht - Liebe - życie i twórczość Františka Drtikola - Jan Němec, "Historia światła"



Jakoś do tej pory nie wybierałam nigdy książki roku, nie było mi to do niczego potrzebne. Jeśli jednak miałoby się to zmienić, to już teraz mogę przyznać, że najpewniej książkę 2017 roku już znalazłam. Wiele bowiem wskazuje na to, że taki tytuł powinien należeć do Historii światła Jana Němca (Książkowe Klimaty, Wrocław 2017).
Historia światła to powieść, niejako wariacja o życiu artysty poszukującego w sztuce prawdy, odważnego, przełamującego tabu, wielu szokującego czeskiego fotografa, który swoją profesję przeobraził w wielką sztukę – o Františku Drtikolu. I od razu chcę zaznaczyć, że sama ta opowieść o życiu to poukładany zbiór pięknych obrazów, fotografii, uchwyconych przez autora chwil i ujęć bogatych w detal, momentami w secesyjny ornament, ale nigdy przeładowanych zbędnymi dodatkami. Właśnie takim sposobem przedstawienia świata ujął mnie Němec już od samego początku, kiedy to mały František wraz z przyjacielem i jego ojcem stworzyli gliniane zniekształcone ludzkie figurki, które potem proroczo skończyły w ogniu (wkrótce w Przybramiu w kopalni srebra wybuchł pożar, w którym życie straciło ponad 300 górników). Tylko František uratował swojego ułomnego Adama.

Dzień przed tym, kiedy to się stanie, siedzisz przy stole w górniczej chałupie na obrzeżach Przybramia. Po drugiej stronie izby stoi biały kredens z obtłuczonym fajansem i stara malowana szafa. Na ścianie wisi święty obrazek, błogosławieństwo i drewniany krzyżyk z dwóch deszczułek przewiązanych zardzewiałym drutem. Płachty prania rozciągnięte na sznurze nad piecem przypominają raczej szmaty do podłogi, choć podłoga potrzebuje przede wszystkim łatania: spod desek słychać chrobot myszy i innych tworów kryjących się w szczelinach, zakamarkach i kątach. Na oparciu krzesła wisi przepocony roboczy szachciok, a na nim poplamiona skórzana łata (s. 11).

Trochę ci ich szkoda, jednego kocmołucha z popękaną nogą udaje ci się ocalić, ale dalszych sześciu kończy w płomieniach, są jeszcze wilgotni, aż zasyczy.
Swojego okopconego Adama pieczołowicie owijasz starą gazetą i ruszasz do domu. Po ulicy już chodzi latarnik, wleczesz się za nim z jednego krańca ulicy na drugi, lampy przed tobą zapalają się jak boje świetlne (s. 17).

 Fotografia nie była dla Drtikola miłością od pierwszego wejrzenia. Gdy już terminował u miejscowego fotografa, zmuszony do tego przez ojca i brak postępów w nauce, mówił:

 Fotografia w porównaniu z malarstwem jest taka tępa, to taka głupia służka rzeczywistości, kolorowanka dla idiotów, którzy nie mają żadnego twórczego talentu (s. 81).
1. Secesyjny obraz Drtikola
Bo to właśnie malarstwo było dla Františka pierwszym wyborem. Od chwili, gdy dostał od ojca białego koh-i-noora, pragnął wydobyć z niego wszystkie obrazy, które jak wierzył, znajdowały się w graficie. Tragiczny pożar, który dotknął Przybramie, nie tylko odbił się na chłopcu grozą śmierci, ale również poruszył jego wrażliwą duszę – powstają szkice przedstawiające koszmar zaistniałej sytuacji. Pojawił się też tajemniczy Augustin Žlutický – żywy człowiek, duch?, który z białego ołówka odczytał Františkowi jego przyszłość, a w niej wspaniałe płótna i gibką kobietę. To wszystko sprawdzi się wiele lat później.
Magię fotografii Drtikol odkrył na studiach w Monachium. Tam, prowadzony przez wrażliwych i czułych na sztukę przewodników – swoich wykładowców, dostrzegł w fotografii te same wartości i to, że porusza te same najczulsze struny ludzkiej duszy, co literatura i malarstwo. A może nawet i więcej. To właśnie tu poczuł, czego w życiu chce – żeby podążać za słowami jednego z profesorów i żeby być „dobrym pasterzem światła”.

Monachijskie sukcesy nie przeniosły się na sukcesy w Przybramiu – okazało się one zbyt zamknięte na fotograficzne eksperymenty z nagimi modelkami, a zwykłych fotografów była tam już wystarczająca liczba. Dopiero wyjazd do Pragi przyniósł owoce. Założone tam atelier na ostatnim piętrze kamienicy stało się na niemal resztę życia Františka miejscem pracy, wielkich sukcesów, fotograficznych eksperymentów, a także domem, jaskinią, miejscem ucieczki przed innymi. Praga pozwoliła mu rozwijać swoje pragnienia fotografa i człowieka. Zyskał sławę i uznanie, które przed wielu laty zobaczył w jego ołówku Žlutický – jego „wspaniałe płótna” zdobiły nie tylko czeskie wystawy, ale również zagraniczne, odnosząc sukcesy. 


2. Sekretny eksperyment - ukrzyżowanie
Co do gibkiej kobiety, która również pojawiła się w wizji strażaka-widma, ją także dała mu Praga w postaci sporo młodszej od niego tancerki Ervy. Zresztą związki fotografa z kobietami to kolejna ciekawa ścieżka jego rozwoju. Bliska relacja z siostrą Emą, z którą w dzieciństwie czytali Verne’a i inne książki. Pierwsze tajemnicze uniesienia erotyczne, gdy jako chłopiec obserwował w lesie kołyszące się piersi młodej dziewczyny. Niewinna relacją z uroczą altwolistką Evą, której gra umilała mu nużącą pracę w atelier Mattasa. Później, już w Pradze, zakochanie w rozkapryszonej, dziecinnej i niezdecydowanej Elišce Janskiej. Ten dziwny związek-niezwiązek to jedno z boleśniejszych doświadczeń Františka. Listy pisane do niej w czasie I wojny światowej to przejmujący, tkwiący we mnie do tej pory, obraz miłości mieszającej się z nienawiścią, pogardy i pragnienia. Później małżeństwo ze wspomnianą już Ervą Kupferovą – związek, który choć zaowocował ślubem i córką, nie miał szans na przetrwanie. Dwie silne osobowości, mijające się pragnienia, oszustwo, zdrada – to nie mogło się udać. Prawdziwe wyzwolenie, choć na kilka chwil, dały mu intymne spotkania z modelką Sofią, gdy całował jej ukrzyżowane łono.

Historia światła to oczywiście powieść o życiu, ale także o przeżywaniu, doświadczaniu i odkrywaniu własnych pragnień. Jan Němec, w świetnym stylu, zaskakująco, sięgając po drugoosobową narrację, malując swoje wspaniałe obrazy słowem, pokazał drogę człowieka poszukującego w świecie swojego miejsca, smakującego świeżą wanilią i crème brûlée światła, które ostatecznie odnalazł w buddyjskim mistycyzmie. Czeski pisarz pokazał życie jednostki w obliczu mniej lub bardziej zależnych od niej samej zmian, a także zmiany, jakie dotknęły całe zbiorowości – ustrojów politycznych, dominujących poglądów, wreszcie prądów panujących w sztuce: od pełnej pięknych ornamentów i symboli secesji (u Drtikola uchwyconej w fotografiach przedstawiających Salome z głową Jana Chrzciciela i przywiązanych do krzyża nagich modelek) po futuryzm z jego ryczącym samochodem piękniejszym od Nike z Samotraki (który również znalazł odzwierciedlenie w twórczości fotografa). Zmiany są nieodzownym elementem naszego rozwoju, wypełniły więc artystyczną i życiową drogę  Františka, wpływając na niego w każdym elemencie jego życia – od miłości po sztukę.
3. Zwrot ku futuryzmowi

Historia światła siedzi we mnie i siedzieć będzie zapewne długo. Wracam też do jej fragmentów, by na nowo móc cieszyć się takimi słownymi polaroidami jak np.: 
Usta ma lekko rozchylone, a jego długie czarne rzęsy delikatnie drgają. Na lewym policzku ma wielkie znamię, za kilka lat zacznie przeszkadzać nu podczas golenia, ale teraz jego twarz jest jeszcze chłopięca, blada, delikatna (s. 47). 
Choć pod koniec książka traci nieco na sile, nie wpływa to na mój nią zachwyt. Nawet wyłapywanie pojawiających się gdzieniegdzie literówek i błędów zrzucam na moje zboczenie zawodowe i szybko o nich zapominam w obliczu tak bogatej i budzącej wachlarze uczuć treści.



Za książkę dziękuję pani Magdalenie Petrynie i wydawnictwu Książkowe Klimaty.

Zdjęcia:
1.  http://theredlist.com/wiki-2-16-601-797-view-pictorialism-profile-drtikol-frantisek.html
2.  https://pl.pinterest.com/pin/383931936958605338/
3.  http://www.dreamtheend.com/?attachment_id=11184&rand=49