wtorek, 21 lutego 2017

Książki, o których powinnam napisać, a tego nie zrobiłam



Nie będzie to typowe czytelnicze podsumowanie 2016 roku, bo takich nie robię. Ale że z jakichś nie do końca pojętych przeze mnie powodów piszę bardzo mało o książkach, które czytam, jest kilka pozycji zdecydowanie zasługujących na to, żeby o nich choć wspomnieć. W zasadzie zasługują one oczywiście na osobne posty, ale że nie zrobiłam tego na bieżąco, a z pamięci poszłoby mi raczej kiepsko, będzie choć pokrótce.
 
Książką, która powinna mieć swój osobny wpis, zresztą jedną z najlepszych, jakie w ubiegłym roku przeczytałam, jest powieść Pawła Huellego Śpiewaj ogrody (Kraków: Znak, 2014). Toż to prawdziwa rozkosz dla mnie była. Opowieść o przedwojennym wielokulturowym Wolnym Mieście Gdańsku i powojennym Gdańsku, w którym w jednej kamienicy zmuszeni byli mieszkać Polacy i Niemcy. Narrator, Polak, wspomina swoją niezwykłą przyjaźń ze starą Gretą, Niemką, znajomość z panem Bieszkem, Kaszubem, i to dzięki niemu poznajemy historię pełną miłości, namiętności i pasji, jaka była udziałem Grety. Kobieta opowiada mu o swoim zaginionym w czasie wojny mężu, Erneście Teodorze, i z tej opowieści wyłania się obraz człowieka pełnego uwielbienia dla muzyki, kompozytora, który obsesyjnie pragnie ukończyć tajemniczą operę Wagnera, i który z przerażeniem patrzy na zmieniający się w około niego świat – świat, który zaczyna przesłaniać czarny cień faszyzmu. A opowieść o Erneście Teodorze otwiera się z kolei na opowieść o tajemniczym Francuzie, dawnym mieszkańcu ich domu, który w swoich pamiętnikach ukrył przerażającą, ale pasjonującą historię swojego życia. Ta polifoniczna powieść Pawła Huellego, który pisze tak pięknie, że wzrusza mnie do łez, to tworzenie świata, który kiedyś przeminął, to także opowieść o współistnieniu i współżyciu międzykulturowym, o tym, jak tragiczna historia wpływa na nasze wzajemnie relacje i spojrzenie na drugiego człowieka. Książka została wydana już trzy lata temu, ale ja nie jestem czytelnikiem nowości (tzn. nowości owszem czytam, ale nie jedynie i często muszą się odleżeć, poczekać na swój czas). I jeśli wy jej jeszcze nie czytaliście, to zdecydowanie jest co nadrabiać.

Drugą książką, która mnie mocno poruszyła, była Dygot Jakuba Małeckiego (Kraków: Sine Qua Non, 2015). Po zakończeniu lektury długa siedziała mi w głowie i sama się sobie dziwię, że nic o niej nie napisałam. Może dlatego, że ciężko było mi ubrać w słowa emocje, jakie towarzyszyły mi przy czytaniu powieści. Ta piękna i zarazem mroczna historia rodzin Łabendowiczów i Geldów opowiedziana została w naprawdę baśniowy sposób, a porównania pisarstwa Małeckiego do prozy Myśliwskiego i Tokarczuk, które przed lekturą wydawały mi się tylko chwytem reklamowym, naprawdę nie są bezpodstawne. Z realizmem magicznym łatwo przekombinować, staje się wtedy kiczowaty i niestrawny. W przypadku Dygotu autorowi udało się go umiejętnie połączyć z groteską, nadać mu lekkości, mimo ciężaru tematu powieści. Ta książka to piękna mieszanka namiętności, tragedii i niezwykłych zbiegów okoliczności. To opowieść o inności i podejścia do niej, ale też o wielkich miłościach i wartości ludzkiego życia. Jednego tylko nie mogę wybaczyć Małeckiemu, choć wiem, że to jedno z najważniejszych wydarzeń w powieści i musiało ono zaistnieć. Nie zdradzę, o czym myślę, ale miałam wtedy ogromną ochotę nawrzeszczeć na autora i rzucić książkę w kąt. Na szczęście dla siebie samej tego nie zrobiłam. Z wielką przyjemnością i ciekawością sięgnę po Ślady Jakuba Małeckiego.

Na przełomie 2015 i 2016 roku przeczytałam książkę, o której było głośno kilka lat wcześniej, głównie za sprawą autorki znanej z kochanej przez miliony serii o czarodziejach i mugolach. Trafny wybór (J.K. Rowling, Kraków: Znak, 2012), choć o wiele nomen omen trafniejszy według mnie jest tytuł oryginału, to całkowicie inna rzecz. Napisano już zresztą o niej nie jedno, dlatego nie będę się rozwodzić nad treścią, przejdę od razu do tego, co mnie w niej tak zachwyciło. Śmierć Barry’ego Fairbrothera, członka Rady Gminy Pagford, doprowadza do prawdziwego i tragicznego w skutkach chaosu w miasteczku. Nie sądzę, że mieszkańcy przypuszczali, że aż tak wpłynie na ich życie, zmieni je całkowicie, wywróci do góry nogami. A wpłynęło i na starych, i na młodych, i na biednych, i na bogatych, na tych uchodzących za przyzwoitych, jak i na narkomanów i buntowników. Cała zabawa i siła tej książki polega na pokazaniu tej zamkniętej społeczności. Sił i słabości mieszkańców, miłości, romansów, przyjaźni, fałszu, zakłamania, pokręconych relacji. Wiem, że to już było, nie raz zresztą, ale to naprawdę wciąż fascynuje. J.K. Rowling stworzyła niebanalne postaci, a nawet jak banalne, to ich historię przedstawiła rewelacyjnie. Ten małomiasteczkowy klimat (jak ja go lubię, pewnie dlatego tak bardzo lubię serial Broadchurch, nie wiem, jak wypada książka, ale w niej nie pooglądam sobie styranego życiem Davida Tennanta, więc raczej się nie skuszę) nie raz wkurza, oburza, ale wciąga. Karmienie się plotkami, podstęp, fałszywe przyjaźnie. Autorka bardzo dobrze poradziła sobie zarówno z dorosłymi, jak i nastolatkami. Ich problemy są równie ważne, jak kłopoty ich rodziców, a nawet są zdecydowanie bardziej tragiczne. Rowling to nie Musierowicz, u niej nastolatki ćpają, kradną, kłamią, uprawiają seks, mierzą się z prawdziwymi kłopotami, wyobcowaniem, brakiem akceptacji i miłości. Brzmi przygnębiająco, wiem, ale na szczęście autorka ma niesamowite poczucie humoru (czarnego) i to widać w języku. I aż chwilami było mi wstyd, gdy czytając i kolejnej tragedii, zamiast jej rozpamiętywania, śmiałam się w głos. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał i się nad tym zastanawia, to zachęcam gorąco, bo to kawał dobrej powieści.

I wreszcie jedna z najbardziej prawdziwych i wzruszających lektur zeszłego roku. Moich lektur, bo chodzi o wydane przez Wydawnictwo Czarne w 2012 roku Poniedziałkowe dzieci Patti Smith. Nie czytałam wielu tak pięknych książek o miłości i wielkiej przyjaźni, jak ta – opowieść o wspólnym życiu piosenkarki i słynnego fotografa Roberta Mapplethorpa. Poznali się, będąc jeszcze w zasadzie dzieciakami, dzielili pasje i marzenia, a później życie. On pomógł jej odnaleźć drogę, którą pragnęła podążać, ona była jego wielkim wsparciem, najlepszą przyjaciółką i muzą. Brak mi słów, żeby opisać łączące ich uczucie. Patti zrobiła to najlepiej. Poniedziałkowe dzieci, choć koncentrują się na życiu tej niezwykłej pary, to również kolorowy obraz środowiska artystycznego Nowego Jorku przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Jimmy Hendrix, Jim Morrison, Janis Joplin, Andy Warhol to tylko niektóre ze znanych postaci pojawiających się na kartach książki. Do tego  tak bardzo różne od zwyczajnego życie w hotelu Chelsea – miejscu, w był domem dla młodych twórców, bohemy artystycznej tamtych lat. Patti Smith porusza różne tematy, od zwykłej codzienności, po najbardziej intymne chwile. Nie brak tu też szokujących wyznań i momentów (jeśli jeszcze coś nas szokuje), ale nie jest to epatowanie nimi. Język artystki jest wyważony, dyskretny, pozbawiony chęci wywołania skandalu. I przede wszystkim nieoceniający. Patti po prostu opisała to, czego doświadczyła. Co też ujęło mnie w jej języku, to również to, że nie siliła się na przesadę. Wystarczyło kilka prostych zdań, żeby zainteresować czytelnika opisywaną postacią. A do tego wszystkiego niesamowite zdjęcia Roberta. Tę książkę trzeba przeczytać bez względu na to, czy jest się fanem Patti Smith, czy nie.