środa, 6 maja 2015

Szelburg nieodnaleziona


O Ewie (a właściwie Irenie Ewie) Szelburg-Zarembinie nie wiedziałam w zasadzie nic. Osobliwy zbiór szkiców Anny Marchewki Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg (Kraków: Dodo Editor, 2014) miał wypełnić tę lukę, ale czy mu się to udało? Niestety, muszę przyznać, że jedynie pobieżnie.

A przecież to, czego się dowiedziałam z lektury, daje wspaniałe pole do popisu. Te okruszki, które otrzymujemy, pokazują, że życie Ireny Szelburg to materiał na pasjonującą biografię. Dzięki rodzicom, którzy wbrew temu, czego oczekiwano po ich klasie społecznej, pomogli córce w zdobyciu wykształcenia, dziewczyna zyskała szansę na zupełnie inne, bogatsze życie. Studia, nieco skomplikowane życie osobiste, wojenne i powojenne losy, wreszcie ciężka starość i śmierć – to wszystko dawało szansę na zdecydowanie głębsze sportretowanie bohaterki. Ślady, które zostawia czytelnikowi Anna Marchewka, nie dość, że nie zaspokajają ciekawości, to szczerze mówiąc nie do końca ją pobudzają.

A czego się dowiedziałam? Głównie tego, że Ewa Szelburg-Zarembina próbowała usunąć ze swojego życia ślady po pierwszym małżeństwie z Jerzym Ostrowskim. Ale dlaczego? Co ją tak w pierwszym mężu uwierało? A może uwierała ją jej zdrada i odejście do Józefa Zaremby? Nie wiem i nie dostaję żadnych szans nawet na próbę poznania prawdy. Wiem za to, na jakie zajęcia i przez kogo prowadzone zapisała się, będąc studentką w Krakowie. I co mi to daje? Przy tak okrojonej biografii – niewiele. W innym wypadku, czytałabym pewnie zaciekawiona, ale dostając takie nieuporządkowane skrawki, czułam w zasadzie tylko irytację. Kilka listów osób, które wspominają Szelburg, czy też wyimki z dziennika Jarosława Iwaszkiewicza w jakiś sposób jej dotyczące nie w noszą do książki w zasadzie nic. 

http://www.naleczow.pl/spdrzewce/o-szkole/historia-szkoly/
Nie jest tak, że cała książka jest słaba. Rozdział „Ciemność między nami” dowodzi, że Anna Marchewka umie z tego, co odnalazła, stworzyć rzecz dobrą, dlatego wielka szkoda, że się na to nie zdecydowała. Kontakty Szelburg z Zofią Nałkowską, obserwacja procesu białoruskich chłopów i wynikający z tego reportaż „Myjcie owoce” – czytałam naprawdę zaciekawiona, bo miałam szansę zobaczyć w bohaterce osobę nie tylko wrażliwą na społeczną niesprawiedliwość, ale przede wszystkim pisarkę, która nie kojarzy się li tylko z twórczością dla dzieci. 

Mając tak ciekawą bohaterkę, Anna Marchewka próbowała, świadomie bądź nie, konkurować z nią na kratach swoich szkiców. I znów, w przypadku obszernej biografii odniesienia do własnej osoby na pewno by nie raziły, a nawet mogłyby zaciekawić, ale tutaj nudziły i denerwowały. Bo naprawdę nie obchodzi mnie piasek przesypujący się przez paski sandałów autorki, zwłaszcza wtedy, kiedy czekam na informacje o osobie, której książka powinna dotyczyć. Przypadkowe spotkanie z dawno niewidzianym kolegą – kolejna zbędna wstawka, której celu nie jestem w stanie się dopatrzyć. Mam za złe autorce jeszcze jedno. Tak często wspomina o fotografiach, a nie umieszcza ani jednej. Kwestia praw? Finansów? Nie wiem, ale książka sama się o nie usilnie prosi. 

Cały czas zastanawiam się, jaki cel przyświecał napisaniu tej książki. Jeśli autorce chodziło o przywrócenie Ewy Szelburg-Zarembiny do życia, to poniekąd się jej to udało. Być może (i mam taką szczerą nadzieję) te nieposkładane elementy staną się inspiracją do napisania biografii, na którą bohaterka niewątpliwie zasługuje. Na pewno plusem są też zamieszczone fragmenty utworów pisarki. Ale jeśli jedynym śladem po Irenie Szelburg ma być książka Anny Marchewki, która dość często robiła na mnie wrażenie okrojonego tekstu naukowego pozbawionego przypisów i solidnej informacji źródłowej, to jest to zdecydowanie za mało. A jeśli chodziło o to, żeby czytelnik sam, z tego co dostał, spróbował stworzyć portret bohaterki (ale to już moja daleko idąca interpretacja), to ja się poddaję, nie jestem w stanie. Ale może warto próbować…

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Dodo Editor.