wtorek, 5 sierpnia 2014

Subtelność i siła pamięci - Morze Johna Banville'a



Pamięć o przeszłości, wspomnienia to chyba jedne z największych skarbów ludzkiego umysłu. To także niesamowicie inspirujący temat dla wszelkiego rodzaju artystów, w tym oczywiście dla pisarzy. Po ten temat sięgnął także obecny już u mnie na blogu John Banville w nagrodzonej Bookerem (2005) książce Morze (Znak, Kraków 2007). 

http://anchaesmicasa.files.wordpress.com/2011/03/john-banville.jpg
Głównym bohaterem powieści, a zarazem narratorem jest Max Morden. Historyk sztuki, powoli zmierzający się ze starością i próbujący pogodzić się albo chociaż przyswoić sobie śmierć żony, wyjeżdża do nadmorskiego pensjonatu w Ballyless. Przywiodła go tu chęć ucieczki z domu, który cały czas przypomina mu o stracie towarzyszki życia, próba oderwania się od codzienności. Nie jest to dla niego obce miejsce. To właśnie tu w dzieciństwie spędził wakacje, które wpłynęły na jego dalsze losy. Wracając do znanego miejsca, nie sposób uciec od wspomnień. Nie udaje się to również Mordenowi, który ucieka pamięcią do tych dni przed wielu laty, kiedy poznał bogów – rodzinę Grace’ów. Piszę o bogach, bo dla bohatera tamte wakacje to kraina mityczna, a taka musi swoich bogów posiadać. Kimże więc byli ci ludzie, którzy znaczyli dla młodego bohatera tak wiele, że stali dla niego wyżej niż zwykli śmiertelnicy? Zwykła, niezwykła rodzina – ojciec, matka, dwójka rodzeństwa i ich młoda opiekunka. Pan Grace to dla Mordena rubaszny, lubieżny satyr. Pani Grace – bogini, pierwsza erotyczna fascynacja młodego chłopaka. Jego uczucie przeszło później (zresztą odwzajemnione) na córkę – Chloe, młode, dziewczę z paskudnym charakterkiem, dla którego Max był wstanie zdecydować się na najpaskudniejsze zachowania. Byłaby idealną, chłodną boginią. Niemówiący Myles nieustannie towarzyszący ukochanej siostrze i pozwalający się jej gnębić był jak śmieszny, łobuzerski, psotliwy bożek. Na ich tle zdecydowanie wyróżniała się Rose, opiekunka rodzeństwa, subtelna, nieśmiała dziewczyna skrywająca w sercu tajemnicę, która w pewien sposób za sprawą Mordena doprowadzi do tragicznych wydarzeń. Trzeba napisać choć trochę o tych ludziach, gdyż to właśnie oni zadecydowali, choć nie bezpośrednio, o dalszym losie bohatera, o jego wyborach, decyzjach, zachowaniu. Wpłynęli na niego tak mocno, że nie sposób od nich uciec.

To mityczne lato, do którego wraca Max Morden, to jedna płaszczyzna powieści. Kolejna, również we wspomnieniach, och, od nich nie da się uciec, to wiadomość o chorobie żony i ich wspólne czekanie na jej śmierć. To już nie pełne subtelnych emocji wakacje nad morzem, to szara, bolesna codzienność, w której nie ma już nadziei, w której trzeba być silnym, aby wspierać odchodzącą ukochaną. To próba ucieczki przed nieuniknionym, dlatego pojawiają się wcześniejszy wspomnienia – poznanie żony, jej oświadczyny, ślub i wspólne życie. Nie tak idealne, jak zakochujący się ludzie pragną wieść, ale prawdziwe, pełne różnych uczuć i co najważniejsze – wspólne. Śmierć żony całkowicie zburzyła życie Mordena. Do tego stopnia, że jedynym wyjściem wydawała mu się ucieczka. Ucieczka z domu, ucieczka od córki, z którą nie umiał się dogadać, ucieczka w alkohol i wreszcie, a może przede wszystkim, ucieczka w otchłań pamięci. 

Oczywiście, bo taka jest natura pamięci, że jedne wspomnienia prowadzą do kolejnych i nie jesteśmy w stanie kroczyć wytyczoną ścieżką, ale cały czas zbaczamy, te płaszczyzny mieszają się ze sobą. Ich przemieszanie, połączenie to sposób na ukazanie bohatera. Przeszłość go zbudowała, bez jej poznania nie możemy poznać, kim jest ten zgorzkniały samotnik. Jego podróż w obszary pamięci to odkrywanie jego życia. I wydaje się, że Morden odkrywa je razem z czytelnikiem. Okruchy wspomnień, pomieszane i poskładane dopiero teraz tworzą obraz jego życia.
Powieść Baville’a to powieść niesamowicie subtelna. I w warstwie tematycznej, bo powroty do przeszłości i poszukiwanie utraconych chwil zawsze są dla mnie bardzo subtelne i delikatne, ulotne. I w warstwie językowej. Autorowi absolutnie nie można odmówić tego, że pisze pięknie. Pisze pięknie do tego stopnia, że gdy w końcu padły słowa wulgarne, to szczerze poczułam obrzydzenie i odczułam je jak wymierzony policzek, a przecież nie były to słowa mi obce. W tym tkwi siła wulgaryzmu jako środka stylistycznego. Wystarczy raz, w odpowiedniej chwili, a nie da się go zignorować.
John Banville kolejny raz dał mi powód do rozmyślań i refleksji, a także kolejny raz dał mi fizyczną przyjemność z czytania. Chcę więcej, sięgnę po więcej i was też do tego zachęcam.