niedziela, 26 lutego 2012

Korespondencja z zabójcą, gra z czytelnikiem


Wyobraźcie sobie taką sytuację - pewnego dnia znajdujecie list, w którym całkowicie tajemnicza osoba pisze, że was zabije. Jak zareagujecie? Większość pewnie potraktuje to jako głupi żart, który zignoruje. Część być może zgłosi ten fakt na policję, część popadnie w paranoję i na każdym kroku będzie wypatrywać mordercy. Natomiast pisarka i tłumaczka, Carmen del Mar Poveda, która przybyła do nadmorskiego miasteczka, by w spokoju zająć się tłumaczeniem Faulknera, postanawia na taki list odpowiedzieć. W ten sposób rozpoczęła intrygująca grę z zupełnie obcym mężczyzną grożącym jej śmiercią. Już ten koncept jest na tyle ciekawy, by sięgnąć po Listy od zabójcy bez znaczenia Jose Carlosa Somozy (Muza SA, Warszawa 2005).

Żeby jednak nie było za prosto, po jakimś czasie okazuje się, że domniemanym mordercą była sama Carmen, która czy to z poczucia samotności, czy też z próby rozbudzenia w sobie nowych emocji zaczęła pisać do siebie listy w imieniu mordercy i odpowiadać na nie. Taką grę z samą sobą prowadziła przez kilka miesięcy, obserwując otoczenie, próbując jak najlepiej zbudować postać swojego zabójcy, bawiąc się i odczuwając autentyczne emocje. W końcu postanowiła zakończyć tę dziwną zabawę i na murku przy domu zostawiła ostatni list do zabójcy. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy później znalazła tam białą kopertę, a w niej list od mordercy, ale pisany już przez kogoś innego...

W tym miejscu zaczyna się prawdziwa gra. Carmen próbuje ustalić tożsamość korespondenta. Podejrzewa, że to ktoś z mieszkańców miasteczka czytał po kryjomu jej listy i teraz postanowił wejść w rolę wyimaginowanego zabójcy. Kobieta kontynuuje tę dziwną rozgrywkę. Obserwuje znajomych, szuka w nich śladu, znaku, czegoś, co pozwoli jej odgadnąć tożsamość tajemniczego nadawcy. W ten sposób czytelnik poznaje otoczenie, ludzi zamieszkujących małe, nadmorskie miasteczko, ich dziwactwa, zachowania, tradycje i święta.
Zabójca w każdym z listów podkreśla swoją prawdziwość, stara się przekonać Carmen, że jest prawdziwy i, że jej śmierć z jego ręki jest nie uchronna. Stara się też nakierować ją na jego ślad i w ten sposób sugeruje jej zapoznanie się z historiami trzech kobiet. Kobiet, których historie, jak się później okazuje, były niezwykłe, szokujące i wiązały się z  jego osobą. 

W końcu, gdy morderca konkretnie ustala datę śmierci Carmen, kobieta postanawia przyjąć wyzwanie, by ostatecznie sprawdzić, kto za tym wszystkim stoi. Dlatego starannie szykuje się na ostateczne spotkanie - na nagie ciało zakłada sukienkę, buty na obcasie i przede wszystkim zawiązuje na szyi białą chustę  mającą  być znakiem dla tego ostatecznego kochanka, którym jest śmierć, i tak przygotowana kroczy ulicami miasteczka, kusząc los. W tym miejscu należy zakończyć opis fabuły, gdyż odkrycie prawdziwej tożsamości domniemanego zabójcy należy do czytelnika.

Listy od zabójcy bez znaczenia są bez wątpienia intrygującą opowieścią i wielką zabawą autora z czytelnikiem. Nie dość, że wciąga sam koncept, to dodatkowo intrygują rozwiązania formalne. I nie mam na myśli tylko korespondencji z mordercą i gry ze śmiercią. Każdy z tych listów bowiem zawiera osobną historię. A w każdej z tych historii skrywa się z kolei osobna opowieść. Nie dość, że mamy do czynienia z powieścią epistolarną, to jeszcze mieszczącą w sobie narrację szkatułkową wciągającą czytelnia w labirynt opowieści oraz licznych aluzji i odniesień literackich i kulturowych.

Żeby jednak nie było idealnie, to muszę przyznać, że choć pomysł jest zachwycający i do językowej strony książki też nie mogę mieć zastrzeżeń, to jednak po lekturze pozostało mi uczucie niedosytu. Nie wynika ono bynajmniej z rozwiązań fabularnych, ale z rozmiarów Listów. Książeczka liczy sobie bowiem nieco ponad 120 stron, co moim zdaniem nie pozwoliło autorowi na pełne wykorzystanie intrygi i mnie jako czytelnikowi nie dało uczucia spełnienia. Ale ponieważ to moja pierwsza książka Somozy, to na pewno dam mu jeszcze szansę, bo chcę się przekonać, jak radzi sobie w większych formach.


sobota, 11 lutego 2012

Bolesna proza Pera Pettersona

Z Perem Pettersonem zetknęłam się przypadkiem kilka lat temu, sięgając po jego powieść Kradnąc konie (W.A.B., Warszawa 2008). Swym pozornie obojętnym, chłodnym sposobem ukazywania rzeczywistości i surowością języka przykuł moją uwagę i na długo nie pozwolił zapomnieć o przeczytanej historii. Podobnie jest z wydaną u nas niedawno, a chronologicznie wcześniejszą powieścią Pettersona – Na Syberię (W.A.B., Warszawa 2011).

Narratorką powieści, a jednocześnie bohaterką jest bezimienna, sześćdziesięcioletnia kobieta, która wspomina, opowiada historię swojego dzieciństwa i młodości. Jej losy były i są nierozerwalnie związane ze starszym od niej bratem Jasperem, który był jej największą miłością, do którego była bezgranicznie przywiązana i oddana. Z wzajemnością – rodzeństwo łączyło niezwykle silne uczucie, dające im ciepło, którego brakowało nie tylko w mroźnym duńskim klimacie, ale i w ich rodzinnym domu. Matka – religijna fanatyczka, zajmowała się głównie pisaniem i śpiewaniem psalmów, a ojciec wyrzucony z miejsca, w którym czuł się najlepiej zamknął się w sobie i dla otoczenia pozostał pozornie chłodny i obojętny. Mimo wszystko moim zdaniem był człowiekiem wyjątkowo wrażliwym, nieradzącym sobie jednak z kłębiącymi się w nim uczuciami i okazywaniem ich, dlatego nie mógł stanowić wsparcia dla swoich dzieci.

Jasper, młody komunista, marzył o upadku podziału klas i wyprawie do Maroka. Jego ciągle marznącą siostrę pociągała wyprawa koleją transsyberyjską na Syberię, kojarzącą się jej z wolnością. Rodzeństwo łączył nie tylko wspólny pokój i zabawy, lecz także właśnie marzenia o nowym, lepszym świecie. Jego namiastką były nocne wypady, jazda na Lucyferze i ich prywatny kąt – szałas ozdobiony makatką z napisem „Jezus żyje”, zdjęcie obojga i Lenina. To tam uciekał Jasper, gdy musiał się z różnych powodów ukrywać, a siostra wiedziała, że tam go odnajdzie.

W świat młodzieńczych marzeń wraz z Niemcami wkroczyła II wojna światowa. Ona musiała zrezygnować z liceum i zająć się sprzedażą mleka, on wstąpił do ruchu oporu i musiał się ukrywać, a wreszcie opuścić Danię. Ich drogi się rozeszły, a choć Jasper szczęśliwie uciekł do Szwecji, a po wojnie wrócił do ojczyzny, już nigdy nie spotkał się z siostrą. Ich wspólny los przerwała siła silniejsza od wojny.

Na Syberię jest opowieścią o Miłości. Celowo z wielkiej litery, bo uczucie łączące tych dwoje było tak silne i piękne,  że aż pełne bólu. Można w błahych słowach, bo nie znajduję w tej chwili innych, głębszych, napisać, że stanowili jedność. Ona i on byli dla siebie wszystkim, najważniejszymi istotami na świecie, żyjącymi dla siebie. Dlatego brak Jaspera w życiu bohaterki stanie się faktycznym końcem jej życia. Bo choć od zakończenia opowiadanej przez nią historii minęło niemal czterdzieści lat, to tak naprawdę przestała żyć, gdy miała dwadzieścia trzy lata.

Per Petterson pisze tak, że każde użyte przez niego słowo przenika na wskroś. Można stwierdzić, że  jest to proza chłodna, pozbawiona emocji, ale nie będzie to w żadnym wypadku prawdą. Norweski pisarz nie nadużywa słowa i treści, nie stosuje zbędnych ozdobników, ma świadomość tego, ile wystarczy, aby opowiadaną historię uczynić prawdziwą, a nie kiczowatą. Skromność słowa i wyważenie sprawiają, że jego proza staje się bardzo liryczna i z wielką mocą oddziałuje na czytelnika. To proza, obok której nie można przejść obojętnie, proza, która cholernie boli.