wtorek, 20 stycznia 2015

Zygmunt "Zyga" Maciejewski wstępuje na ring

Choć cykl kryminałów Marcina Wrońskiego liczy już siedem tomów, moja znajomość z komisarzem Zygą Maciejewskim zaczęła się dopiero w tym roku. Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania Morderstwa pod cenzurą (W.A.B., Warszawa 2012), a że przypadkiem się na tę książkę ostatnio natknęłam, to stwierdziłam, że najwyższa pora. 

Akcja książki toczy się w Lublinie w 1930 roku. Fabuła, jak to w kryminale, dotyczy zbrodni – brutalnego morderstwa redaktora radykalnej prawicowej gazety  i to w przededniu 11 listopada, kiedy policja ma na głowie nadchodzące święto patriotyczne i dopilnowanie bezpieczeństwa. Nie będę się zagłębiać w fabułę, bo a nóż zdradzę za dużo, w kryminale każdy trop, ślad, każda postać może mieć znaczenie, a nie chcę psuć przyjemności w odkrywaniu tajemnicy innym czytelnikom (jeśli jeszcze są tacy, jak ja, którzy dopiero mają poznać książki Marcina Wrońskiego). Wolno mi jednak napisać, że pojawi się kolejny trup, zresztą nie jeden, co oczywiście niejako skomplikuje śledztwo, a tym samym uczyni historię ciekawszą. Zagadka kryminalna książki jest bowiem intrygująca, pojawiają się  różne wątki – walka socjalistów z radykalnymi prawicowcami, motywacje antysemickie, deprawacja młodych chłopców, a nawet rytualna zbrodnia satanistyczna.

Sprawa musi zostać jednak rozwiązana i tu pojawia się mój nowy znajomy, Zygmunt Maciejewski, który ma poprowadzić śledztwo. Oczywiście, jak chyba w większości kryminałów, komisarz, choć dopiero trzydziestoletni, jest człowiekiem po przejściach – udział w wojnie bolszewickiej, rozbite małżeństwo, sympatia do alkoholu musiały odcisnąć piętno na jego osobowości. Nie powinno więc dziwić, że Zyga Maciejewski niespecjalnie dba o swoją osobę, bardziej przypomina tych, których ściga, a złamany nos tylko dodaje mu roku,  i o swoje mieszkanie. I jak na razie nie wygląda, by miało się to zmienić, nawet dla kobiety, bo i taka postać, jakżeby inaczej, musi się pojawić w życiu bohatera kryminału. Komisarz nie jest jednak całkowicie obojętny wobec świata, ma swoją wielką pasję, a jest nią boks. I oczywiście, jak jest śledztwo do rozwikłania, to poświęca się mu, ryzykując nie tylko życie, ale i swoją pracę i reputację, bo mimo wszystko, nie jest z nią tak najgorzej.
Oczywiście Zyga Maciejewski nie jest jedyną ważną postacią powieści. Nie jest on bowiem superbohaterem i korzysta z pomocy swoich współpracowników. Co prawa, nie wszyscy spisują się jak należy, ale to jednak dobre chłopaki. Koniecznie trzeba tu wspomnieć o niejakim Zielnym, łudząco podobnym do Rudolfa Valentino, którego niewątpliwą cechą jest znajomość płci pięknej. Dogłębna, powiedziałabym. 

No i mamy wreszcie Lublin. I to nie byle jaki, a międzywojenny, co ma ogromne znaczenie, bo wielonarodowość miasta, kulturowy i polityczny tygiel zdecydowanie nadają kolorytu powieści. I choć z racji wykonywanej pracy miewam przesyt międzywojenną historią Polski, walkami i partiami politycznymi i nie wierzę, że jest jakaś książką na świecie, w której nie pojawia się Józef Piłsudski (zawodowy żart), a te motywy siłą rzeczy pojawiają się u Wrońskiego, to autor umiał sprawić, że stały się one naturalnym elementem rzeczywistości i o dziwo, nie męczyły mnie. Bo co prawda nie mamy tu do czynienia z książką historyczną, ale z dobrze skonstruowanym kryminałem, to umieszczenie akcji w historycznym mieście może być ryzykowne i nie zawsze jest receptą na udane dzieło. W tym jednak przypadku plan się powiódł. 

Na zakończenie powrócę do mojego nowego znajomego. Choć przyznaję, że nie stał się on (być może jeszcze) moim ulubionym bohaterem kryminałów, to miejsce jest wciąż zajęte przez dwóch angielskich dżentelmenów – Jury’ego i Planta, to jednak nawiązała się między nami nić sympatii. I to taka, że muszę przyznać, że cieszę się, iż tyle zwlekałam z sięgnięciem po książkę Marcina Wrońskiego. Dzięki temu to nie ja muszę z utęsknieniem czekać na kolejny tom, bo przynajmniej sześć czeka na mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz