Elegia dla
bidoków J.D. Vance’a (Warszawa:
Wydawnictwo Marginesy, 2018) to książka, o której ostatnio bardzo dużo się mówi
i pisze. Reklamowana jako najważniejsza książka o Ameryce ostatnich lat, przez
ponad 70 tygodni będąca bestsellerem „New York Timesa”, mająca zostać
sfilmowana, a przede wszystkim jako książka, która ma wyjaśnić fenomen Donalda
Trumpa i to, jak to się stało, że taki typek został prezydentem Stanów
Zjednoczonych. Jeśli zamierzacie sięgnąć po tę publikację, proszę, zapomnijcie
o powyższym.

– […] jeśli chcesz mieć taką robotę, żeby móc spędzać weekendy z rodziną, musisz pójść na studia, inaczej nie wyjdziesz na ludzi. I to był geniusz Mamaw w pigułce. Nie ograniczała się tylko do kazań, wyzwisk i żądań. Pokazywała mi, co jest do osiągnięcia – leniwe niedzielne popołudnie z ukochanymi ludźmi – i wbijała mi w głowę, co muszę zrobić, żeby tego dopiąć (s. 185).
Oboje z babcią
przekonywali go, że może osiągnąć znacznie więcej niż oni i ich dzieci. A co
najważniejsze, niewyobrażalnie go kochali i wspierali. A on kochał ich.
Zresztą, jak można było nie kochać Mamaw z jej niewyparzoną gębą, jeśli na
obawy wnuka, czy aby nie jest gejem i pójdzie do piekła (taki pomysł wpadł mu
do głowy), odpowiedziała:
– J.D., ciągnie cię do ssania pały? Wytrzeszczyłem oczy. Kto mógłby mieć ochotę na coś takiego? Babcia powtórzyła pytanie. – No pewnie, że nie! – odparłem. – No to nie jesteś gejem. A nawet jakbyś miał ochotę komuś possać, to i tak nic złego. Bóg wciąż będzie cię kochał (s. 124).
To chyba mój
ulubiony cytat z całej książki, w dość nietypowy sposób pokazujący, jaką osobą
była Mamaw i jak wiele znaczył dla niej wnuk. To w jej dom był jego prawdziwym
domem i to właśnie tu uciekał przed szalejącą matką i jej kolejnymi
facetami.
O trudach życia
J.D. i jego siostry mogłabym pisać dużo – było źle, momentami nawet tragicznie,
ale jak już wspomniałam, nie różniło się od życia zdecydowanej większości mieszkańców
Pasa Rdzy. J.D. Vance, przyglądając się osobistym doświadczeniom, tak naprawdę
tworzy ogólny obraz całej białej klasy robotniczej – bidoków zmagających się z
bezrobociem, biedą, rozbitymi rodzinami, uzależnieniami, a jednocześnie
kierujących się swoistym kodeksem honorowym i dumą. I tu trzeba zaznaczyć, co
zresztą sam podkreślił, że jego książka nie jest monografią akademicką. Autor
odwołuje się do badań socjologicznych, przytacza ich interesujące wyniki, ale
sam nie stworzył pracy naukowej. Jego wnioski i twierdzenia tak naprawdę nie są
niczym nowym, odkrywczym. Bardzo podobne można wysnuć wobec biedoty na całym
świecie. Czytając o bidokach i ich podejściu do życia, tak naprawdę miałam
wrażenie, że czytam o mieszkańcach polskich bloków i domów socjalnych – grupie,
o której co nieco wiem z obserwacji. Dlatego zupełnie nie dziwiły mnie opisy
bidoków naciągających pomoc społeczną. Nie dziwiło to, jak o podejściu
oszczędności tej grupy pisał Vance:
Tak właśnie wyglądał mój świat: świat naprawdę irracjonalnych posunięć. Wydatkami potrafimy wpędzić się w bankructwo. Fundujemy sobie wielkie telewizory i iPady. Nasze dzieci noszą fajne ciuchy dzięki kartom kredytowym i chwilówkom. Kupujemy za duże domy […] po czym ogłaszamy niewypłacalność i wynosimy się gdzieś indziej […]. Oszczędność jest sprzeczna z naszą naturą. Wydajemy pieniądze, bo chcemy udawać klasę wyższą. A kiedy już sprawa się rypnie – gdy trzeba ogłosić bankructwo albo ktoś z rodziny płaci za naszą głupotę – zostajemy z niczym (s. 181).
Problem socjalnych
gett obserwuję już od dawna nawet w bliskiej mi okolicy i nie raz mówiłam to
samo, co J.D., że lepiej niż budować socjalne bloki i osiedli, byłoby
udostępnić pojedyncze mieszkania w blokach zamieszkanych przez lepiej radzące
sobie grupy społeczne. Wymaganie od państwa opieki i pomocy finansowej przy
jednoczesnym odmawianiu pójścia do pracy, bo za takie pieniądze szkoda się
męczyć, jak można nic nie robić na zasiłku – smutna norma. Mogłabym tak więcej,
amerykańskich bidoków i naszą biedotę wiele łączy. Vance pokazuje, jak wygląda
podejście do życia bidoków, stara się dać wskazówki, co można zrobić dla tej
grupy społecznej, ale też pisze o tym, co oni sami powinni robić, żeby odmienić
swoje życie. Nie daje prostych recept, bo takich oczywiście nie ma, ani w
Stanach, ani w Polsce, czy gdzie indziej na świecie. Zwraca jednak uwagę na tę
wciąż zapominaną i pomijaną grupę społeczną, można by bardziej górnolotnie
stwierdzić, że przywraca ją światu, przypomina o tych, o których najchętniej byśmy
wszyscy uprzywilejowani zapomnieli.
Czy w takim razie,
biorąc pod uwagę wtórność części twierdzeń autora, mało dla mnie odkrywcze
spostrzeżenia, niepogłębione analiza, książka mi się podobała? Tak i to nawet
dość mocno. Właśnie dlatego, że czytałam ją jako książkę wspomnieniową,
napisaną z miłości i z miłością do rodziny i całej grupy bidoków. J.D. Vance
zdobył się na ogromną szczerość, wyciągnął najtrudniejsze i najbrudniejsze
sprawy, ale czytając, nie ma się wrażenia, że robił to dla popularności i szokowania
dla szokowania. On ludzi, o których napisał, naprawdę kocha ze wszystkimi ich
zaletami i wadami, jednocześnie będąc bardzo świadomym tych ostatnich. Jest
przy tym bardzo autentyczny i ja mu wierzę. Wydaje mi się, że to właśnie na tej
uczciwości polega prawdziwa siła tej książki. A o tym, czy Elegia
wyjaśnia, dlaczego w ostatnich wyborach Amerykanie zdecydowali, tak jak
zdecydowali, radzę samemu się przekonać, bo choć J.D. o tym wprost nie mówi,
podsuwa interesujące tropy.
Za
możliwość przeczytania książki dziękuję pani Joannie Białek i Wydawnictwu
Marginesy.
Okładka
ze strony Wydawnictwa.