Wyobraźcie sobie taką sytuację
- pewnego dnia znajdujecie list, w którym całkowicie tajemnicza osoba pisze, że
was zabije. Jak zareagujecie? Większość pewnie potraktuje to jako głupi żart,
który zignoruje. Część być może zgłosi ten fakt na policję, część popadnie w
paranoję i na każdym kroku będzie wypatrywać mordercy. Natomiast pisarka i
tłumaczka, Carmen del Mar Poveda, która przybyła do nadmorskiego miasteczka, by
w spokoju zająć się tłumaczeniem Faulknera, postanawia na taki list odpowiedzieć.
W ten sposób rozpoczęła intrygująca grę z zupełnie obcym mężczyzną grożącym jej
śmiercią. Już ten koncept jest na tyle ciekawy, by sięgnąć po Listy od zabójcy bez znaczenia Jose
Carlosa Somozy (Muza SA, Warszawa 2005).
Żeby jednak nie było za prosto,
po jakimś czasie okazuje się, że domniemanym mordercą była sama Carmen, która czy
to z poczucia samotności, czy też z próby rozbudzenia w sobie nowych emocji
zaczęła pisać do siebie listy w imieniu mordercy i odpowiadać na nie. Taką grę
z samą sobą prowadziła przez kilka miesięcy, obserwując otoczenie, próbując jak
najlepiej zbudować postać swojego zabójcy, bawiąc się i odczuwając autentyczne
emocje. W końcu postanowiła zakończyć tę dziwną zabawę i na murku przy domu
zostawiła ostatni list do zabójcy. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy
później znalazła tam białą kopertę, a w niej list od mordercy, ale pisany już przez
kogoś innego...
W tym miejscu zaczyna się
prawdziwa gra. Carmen próbuje ustalić tożsamość korespondenta. Podejrzewa, że
to ktoś z mieszkańców miasteczka czytał po kryjomu jej listy i teraz postanowił
wejść w rolę wyimaginowanego zabójcy. Kobieta kontynuuje tę dziwną rozgrywkę.
Obserwuje znajomych, szuka w nich śladu, znaku, czegoś, co pozwoli jej odgadnąć
tożsamość tajemniczego nadawcy. W ten sposób czytelnik poznaje otoczenie, ludzi
zamieszkujących małe, nadmorskie miasteczko, ich dziwactwa, zachowania,
tradycje i święta.
Zabójca w każdym z listów
podkreśla swoją prawdziwość, stara się przekonać Carmen, że jest prawdziwy i,
że jej śmierć z jego ręki jest nie uchronna. Stara się też nakierować ją na
jego ślad i w ten sposób sugeruje jej zapoznanie się z historiami trzech
kobiet. Kobiet, których historie, jak się później okazuje, były niezwykłe,
szokujące i wiązały się z jego osobą.
W końcu, gdy morderca
konkretnie ustala datę śmierci Carmen, kobieta postanawia przyjąć wyzwanie, by
ostatecznie sprawdzić, kto za tym wszystkim stoi. Dlatego starannie szykuje się
na ostateczne spotkanie - na nagie ciało zakłada sukienkę, buty na obcasie i
przede wszystkim zawiązuje na szyi białą chustę mającą być znakiem dla tego ostatecznego kochanka,
którym jest śmierć, i tak przygotowana kroczy ulicami miasteczka, kusząc los. W
tym miejscu należy zakończyć opis fabuły, gdyż odkrycie prawdziwej tożsamości
domniemanego zabójcy należy do czytelnika.

Żeby jednak nie było idealnie,
to muszę przyznać, że choć pomysł jest zachwycający i do językowej strony
książki też nie mogę mieć zastrzeżeń, to jednak po lekturze pozostało mi
uczucie niedosytu. Nie wynika ono bynajmniej z rozwiązań fabularnych, ale z
rozmiarów Listów. Książeczka liczy
sobie bowiem nieco ponad 120 stron, co moim zdaniem nie pozwoliło autorowi na
pełne wykorzystanie intrygi i mnie jako czytelnikowi nie dało uczucia
spełnienia. Ale ponieważ to moja pierwsza książka Somozy, to na pewno dam mu
jeszcze szansę, bo chcę się przekonać, jak radzi sobie w większych formach.