Nie będzie to typowe
czytelnicze podsumowanie 2016 roku, bo takich nie robię. Ale że z jakichś nie
do końca pojętych przeze mnie powodów piszę bardzo mało o książkach, które
czytam, jest kilka pozycji zdecydowanie zasługujących na to, żeby o nich choć
wspomnieć. W zasadzie zasługują one oczywiście na osobne posty, ale że nie
zrobiłam tego na bieżąco, a z pamięci poszłoby mi raczej kiepsko, będzie choć
pokrótce.
Książką, która powinna
mieć swój osobny wpis, zresztą jedną z najlepszych, jakie w ubiegłym roku
przeczytałam, jest powieść Pawła Huellego Śpiewaj
ogrody (Kraków: Znak, 2014). Toż to prawdziwa rozkosz dla mnie była.
Opowieść o przedwojennym wielokulturowym Wolnym Mieście Gdańsku i powojennym
Gdańsku, w którym w jednej kamienicy zmuszeni byli mieszkać Polacy i Niemcy. Narrator,
Polak, wspomina swoją niezwykłą przyjaźń ze starą Gretą, Niemką, znajomość z
panem Bieszkem, Kaszubem, i to dzięki niemu poznajemy historię pełną miłości,
namiętności i pasji, jaka była udziałem Grety. Kobieta opowiada mu o swoim
zaginionym w czasie wojny mężu, Erneście Teodorze, i z tej opowieści wyłania
się obraz człowieka pełnego uwielbienia dla muzyki, kompozytora, który
obsesyjnie pragnie ukończyć tajemniczą operę Wagnera, i który z przerażeniem
patrzy na zmieniający się w około niego świat – świat, który zaczyna
przesłaniać czarny cień faszyzmu. A opowieść o Erneście Teodorze otwiera się z
kolei na opowieść o tajemniczym Francuzie, dawnym mieszkańcu ich domu, który w
swoich pamiętnikach ukrył przerażającą, ale pasjonującą historię swojego życia.
Ta polifoniczna powieść Pawła Huellego, który pisze tak pięknie, że wzrusza
mnie do łez, to tworzenie świata, który kiedyś przeminął, to także opowieść o współistnieniu
i współżyciu międzykulturowym, o tym, jak tragiczna historia wpływa na nasze
wzajemnie relacje i spojrzenie na drugiego człowieka. Książka została wydana
już trzy lata temu, ale ja nie jestem czytelnikiem nowości (tzn. nowości owszem
czytam, ale nie jedynie i często muszą się odleżeć, poczekać na swój czas). I
jeśli wy jej jeszcze nie czytaliście, to zdecydowanie jest co nadrabiać.
Drugą książką, która
mnie mocno poruszyła, była Dygot
Jakuba Małeckiego (Kraków: Sine Qua Non, 2015). Po zakończeniu lektury długa
siedziała mi w głowie i sama się sobie dziwię, że nic o niej nie napisałam.
Może dlatego, że ciężko było mi ubrać w słowa emocje, jakie towarzyszyły mi
przy czytaniu powieści. Ta piękna i zarazem mroczna historia rodzin
Łabendowiczów i Geldów opowiedziana została w naprawdę baśniowy sposób, a
porównania pisarstwa Małeckiego do prozy Myśliwskiego i Tokarczuk, które przed
lekturą wydawały mi się tylko chwytem reklamowym, naprawdę nie są bezpodstawne.
Z realizmem magicznym łatwo przekombinować, staje się wtedy kiczowaty i
niestrawny. W przypadku Dygotu
autorowi udało się go umiejętnie połączyć z groteską, nadać mu lekkości, mimo
ciężaru tematu powieści. Ta książka to piękna mieszanka namiętności, tragedii i
niezwykłych zbiegów okoliczności. To opowieść o inności i podejścia do niej,
ale też o wielkich miłościach i wartości ludzkiego życia. Jednego tylko nie
mogę wybaczyć Małeckiemu, choć wiem, że to jedno z najważniejszych wydarzeń w
powieści i musiało ono zaistnieć. Nie zdradzę, o czym myślę, ale miałam wtedy
ogromną ochotę nawrzeszczeć na autora i rzucić książkę w kąt. Na szczęście dla
siebie samej tego nie zrobiłam. Z wielką przyjemnością i ciekawością sięgnę po Ślady Jakuba Małeckiego.
Na przełomie 2015 i
2016 roku przeczytałam książkę, o której było głośno kilka lat wcześniej,
głównie za sprawą autorki znanej z kochanej przez miliony serii o czarodziejach
i mugolach. Trafny wybór (J.K.
Rowling, Kraków: Znak, 2012), choć o wiele nomen omen trafniejszy według mnie
jest tytuł oryginału, to całkowicie inna rzecz. Napisano już zresztą o niej nie
jedno, dlatego nie będę się rozwodzić nad treścią, przejdę od razu do tego, co
mnie w niej tak zachwyciło. Śmierć Barry’ego Fairbrothera, członka Rady Gminy
Pagford, doprowadza do prawdziwego i tragicznego w skutkach chaosu w
miasteczku. Nie sądzę, że mieszkańcy przypuszczali, że aż tak wpłynie na ich
życie, zmieni je całkowicie, wywróci do góry nogami. A wpłynęło i na starych, i
na młodych, i na biednych, i na bogatych, na tych uchodzących za przyzwoitych,
jak i na narkomanów i buntowników. Cała zabawa i siła tej książki polega na
pokazaniu tej zamkniętej społeczności. Sił i słabości mieszkańców, miłości,
romansów, przyjaźni, fałszu, zakłamania, pokręconych relacji. Wiem, że to już
było, nie raz zresztą, ale to naprawdę wciąż fascynuje. J.K. Rowling stworzyła
niebanalne postaci, a nawet jak banalne, to ich historię przedstawiła
rewelacyjnie. Ten małomiasteczkowy klimat (jak ja go lubię, pewnie dlatego tak
bardzo lubię serial Broadchurch, nie
wiem, jak wypada książka, ale w niej nie pooglądam sobie styranego życiem
Davida Tennanta, więc raczej się nie skuszę) nie raz wkurza, oburza, ale
wciąga. Karmienie się plotkami, podstęp, fałszywe przyjaźnie. Autorka bardzo
dobrze poradziła sobie zarówno z dorosłymi, jak i nastolatkami. Ich problemy są
równie ważne, jak kłopoty ich rodziców, a nawet są zdecydowanie bardziej
tragiczne. Rowling to nie Musierowicz, u niej nastolatki ćpają, kradną, kłamią,
uprawiają seks, mierzą się z prawdziwymi kłopotami, wyobcowaniem, brakiem
akceptacji i miłości. Brzmi przygnębiająco, wiem, ale na szczęście autorka ma
niesamowite poczucie humoru (czarnego) i to widać w języku. I aż chwilami było
mi wstyd, gdy czytając i kolejnej tragedii, zamiast jej rozpamiętywania,
śmiałam się w głos. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał i się nad tym zastanawia, to
zachęcam gorąco, bo to kawał dobrej powieści.
I wreszcie jedna z
najbardziej prawdziwych i wzruszających lektur zeszłego roku. Moich lektur, bo
chodzi o wydane przez Wydawnictwo Czarne w 2012 roku Poniedziałkowe dzieci Patti Smith. Nie czytałam wielu tak pięknych
książek o miłości i wielkiej przyjaźni, jak ta – opowieść o wspólnym życiu piosenkarki
i słynnego fotografa Roberta Mapplethorpa. Poznali się, będąc jeszcze w
zasadzie dzieciakami, dzielili pasje i marzenia, a później życie. On pomógł jej
odnaleźć drogę, którą pragnęła podążać, ona była jego wielkim wsparciem, najlepszą
przyjaciółką i muzą. Brak mi słów, żeby opisać łączące ich uczucie. Patti
zrobiła to najlepiej. Poniedziałkowe
dzieci, choć koncentrują się na życiu tej niezwykłej pary, to również kolorowy
obraz środowiska artystycznego Nowego Jorku przełomu lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych XX wieku. Jimmy Hendrix, Jim Morrison, Janis Joplin, Andy
Warhol to tylko niektóre ze znanych postaci pojawiających się na kartach
książki. Do tego tak bardzo różne od zwyczajnego życie w hotelu
Chelsea – miejscu, w był domem dla młodych twórców, bohemy artystycznej tamtych
lat. Patti Smith porusza różne tematy, od zwykłej codzienności, po najbardziej
intymne chwile. Nie brak tu też szokujących wyznań i momentów (jeśli jeszcze
coś nas szokuje), ale nie jest to epatowanie nimi. Język artystki jest
wyważony, dyskretny, pozbawiony chęci wywołania skandalu. I przede wszystkim
nieoceniający. Patti po prostu opisała to, czego doświadczyła. Co też ujęło
mnie w jej języku, to również to, że nie siliła się na przesadę. Wystarczyło
kilka prostych zdań, żeby zainteresować czytelnika opisywaną postacią. A do
tego wszystkiego niesamowite zdjęcia Roberta. Tę książkę trzeba przeczytać bez
względu na to, czy jest się fanem Patti Smith, czy nie.