środa, 15 lipca 2015

Silikon, seks i bułka z szynką

 Nai

Zakochany w dziwce facet po sześćdziesiątce – chyba nie wiele rzeczy jest bardziej banalnych. Zakochany w dziwce facet po sześćdziesiątce planujący z nią małżeństwo i wspólne życie – no błagam. Zakochany w dziwce facet po sześćdziesiątce w ujęciu Jerzego Pilcha – i cały banał zmienia się w zachwyt. Zachwyt mój nad tym, co autor zrobił z tematem, zachwyt mój nad Pilchowskim językiem, w którym jestem z kolei zakochana (banał tym razem w moim wykonaniu), zachwyt wreszcie nad tym, że takie rzeczy, a mnie nie bolało. Ba, nie tylko nie bolało, ale jeszcze mi sił dawało i wiary, że z moje problemy czytelnicze są jednak do wyleczenia. No chyba, że tylko z Pilchem tak mam, jeśli tylko z nim, niech i tak zostanie. Ale koniec ze mną, przejdźmy do rzeczy, a raczej do rzeczonej dziwki.  

Najpewniej miała na imię Zuza, choć imion miała wiele, dla każdego klienta zapewne inne. Dla naszego bohatera najpierw była Sonią, potem Bellą – prawdziwą pięknością z piersiami wypełnionymi silikonem i hialuronowymi, ponętnymi ustami. Cóż że sztucznie dopiększana, najważniejsze, że urodą doprowadzała do obłędu i do takich uniesień cielesnych, że można o niej mówić niemal tylko językiem Biblii. „A była Zuzanna delikatna i pięknego wejrzenia. A ci przewrotni kazali ją odsłonić (bo byłą zakryta), żeby się przynajmniej tak nasycić pięknością jej”. Przywołuje zakochany proroka Daniela, przywołuje przewrotnie, bo nasza Zuza owszem pięknością nasycała, ale idealnie skrojone ręką chirurga ciało odsłaniała sama. Sama i chętnie, więc o niewiele z niej zostało z cnotliwej Zuzanny. Naszej Zuzy o cudzołóstwo nie trzeba było oskarżać, nasza Zuza grzechem i z grzechu żyła. Choć sama mówiła o sobie, że umie „być wierna... nawet gdy moje ciało jest gdzie indziej”, to bez wierności ciała z wierności ducha nie wiele pozostaje. A może ja się mylę? Może jest rzeczywiście tak, że „Zdrada, kiedyś rujnująca życie, zmieniająca ludzi w cienie i wiodąca do samobójstwa – dziś stała się zaledwie wstydliwym występkiem”. 

Historia cnotliwej Zuzanny, żony Joakima, nie została uznana przez protestantyzm. To może właśnie dlatego bohater kreuje własną historię własnej Zuzanny… Brnie w ten szaleńczy związek. Nie chce, żeby Zuza porzuciła rzemiosło, wręcz przeciwnie – fakt, że mają ją inni i to za pieniądze, kręci go niesamowicie. Ma na nią szatańską jazdę,  jazdę tak wielką, że tylko o szaleństwie może być mowa. Szaleństwie tak wielkim, że zatopiony w boskim ciele dziwki myli miłość z pożądaniem. Tęskni do utraty tchu, do obłędu rozpamiętuje Zuzę i ciało Zuzy. Seksualnie uniesienia przesłaniają mu potrzebę uczucia i to uczucia odwzajemnionego. Nawet jeśli był zakochany, to w ciele, w powłoce, w otoczce. Bo z Zuzą poza łóżkiem nie łączyło go nic. On sześćdziesięcioparoletni, oczytany, zmagający się z Parkinsonem i myślami o samobójstwie. Ona dwudziestoletnia zaledwie kurwa,  posiadaczka psa Tetmajera i to cały jej związek z literaturą. Nic tu się nie mogło udać, happy endu nie będzie.

Ale rękopis znaleziony w bucie to nie tylko opowieść o uczuciu, którego nie było. To także świat pełen literackich odniesień. Motyw kurwy w literaturze – podejmowali się go wielcy. Dostojewski, moi ukochani Mann i Marquez, nawet Llosa, z którym bohater (i autor) się spiera. A Zuza, kolejna literacka dziwka, dość blado wypada przy swoich poprzedniczkach. Czy nie ma już wielkich dziwek na tym świecie? A może już dziwkom się nie współczuje? Wszak Sonia-Bella-Zuza zawód wybrała sobie taki, nie dla tego, że musiała, ale że lubiła to robić. Płatny seks był jej pasją.

A może Zuza nie była tylko kaprysem ciała? Może była lekiem dla chorej duszy w starzejącym się ciele? Ucieczką od tego, co nieuniknione, odskocznią od codziennych zmagań z chorobą, z życiem. Nawet jeśli tak, to była to ucieczka krótkotrwała i mało skuteczna. Chwilowa podnieta, pożądanie przegrywają. Silniejsze okazują się literatura, myśli o warszawskich wieżowcach, z których można by skoczyć i przeszłość. Wspomnienia bohatera są tu szczególnie istotne. I niekoniecznie te, w których pojawiają się byłe żony i kochanki, erotyczne uniesienia, zdrady, kolejne łóżka. Przeszłość okazuje się tak silna, że historia Zuzy traci na znaczeniu, urywa się w zasadzie niedopowiedziana. Z boską Zuzą wygrywa siedząca w kawiarni przy basenie pięćdziesiąt lat wcześniej czarnula pijąca piwo i jedząca bułkę z szynką. A okruchy spadające na jej skórę stają się istotą rzeczy…

Nie mogę oczywiście nie napisać o tym, jak cudownie Jerzy Pilch gra i igra z czytelnikiem. Tyle tropów, tyle nawiązań do osoby własnej. Nieświadomy, łatwowierny czytelnik może się zagubić w fikcji, pomieszać ją z prawdą. Luter, Parkinson, Wisła, matka bohatera (a scena, w której i Zuza i matka razem boska), mieszkanie na Hożej. Rozmyślania o chorobie, samobójstwie i Cioranie prawie jak wyjęte z Drugiego dziennika. Motywy pojawiające się co i rusz w innych książkach Pilcha. Przypadek? Zdecydowanie nie. Co najważniejsze – te powtórzenia nie nudzą. Zyskują za to nowe znaczenie, stają się mroczniejsze, więcej w nich żalu i smutku. 

Dobrze wiem, że bohater to nie autor. Ale jakże ja lubię zbierać te okruchy, łączyć, znajdować różnice i nieścisłości, mieszać je z podobieństwami. To jest na pewno jeden z powodów, dla których tak Jerzego Pilcha bezwstydnie wielbię. Wielbię go też za zdania, którymi doprowadza mnie do obłędu. A że niekoniecznie chcę się moim uwielbieniem dzielić, to na zakończenie jeden mały cytat, ale jakże wymowny: „Można zakochać się w kobiecie, która nie lubi książek? Można, ale po co?”.
 

Zuza albo czas oddalenia, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2015
Źródło zdjęcia: http://www.gala.pl/wywiady-i-sylwetki/jerzy-pilch-granice-ekshibicjonizmu-8550/zdjecie/jerzy-pilch-29258#gallery

piątek, 26 czerwca 2015

Rodowe gerbery z Ikei na ścianie mojego braku pokoju


Dorota Masłowska to moim zdaniem jedna z najciekawszych postaci we współczesnej polskiej kulturze. Choć nie jestem fanką jej muzycznej przygody, to literacko kręci mnie jak mało kto. A raczej kręci mnie to, co robi z językiem polskim, jak się z nim bawi, jak buduje nim pokręcony obraz nas i naszej rzeczywistości. Tak też zrobiła w sztuce Między nami dobrze jest (Warszawa: Lampa i Iskra Boża, 2015). 

W jednopokojowym ciasnym mieszkaniu, gdzie nieustannie słychać kanalizacyjne odgłosy i dźwięki miasta za oknem, mieszkają one trzy: Osowiała staruszka na wózku inwalidzkim, Halina i Mała Metalowa Dziewczynka – przedstawicielki trzech pokoleń. Choć żyją razem i niby ze sobą rozmawiają, to tak naprawdę  każda mówi do siebie i o sobie. Staruszka na wózku piękną  polszczyzną nieustannie wspomina wojnę, jej pierwsze dni, gdy w sukience w kwiatki wracała z nad Wisły. Co i raz przerywa jej Mała Metalowa Dziewczynka jeżdżąca na rowerku po mieszkaniu ze swoim obrazem brudnej rzeczywistości, smrodu palonych rowerów, zużytych kondomów pływających w Wiśle. Niezrozumiałych słów uczy się z Internetu. Halina z kolei żyje kolorową prasą – wygrzebuje  makulatury zeszłoroczny magazyn o znamiennym tytule „Nie Dla Ciebie”, za darmo, stać ją. Rozwiązana krzyżówka, więc nie musi się już nad nią męczyć, do tego psychotest, a raczej psychotestów wyśmianie. Do tego jest jeszcze sąsiadka, gruba jak świnia Bożena, która nie chce swoją osobą zasłaniać nikomu jego pola widzenia. Rozmawia z Haliną o wakacjach, na które nie pojechały, w nieistniejących albumach pokazują sobie nieistniejące zdjęcia z nieodbytych wyjazdów. To wszystko  w otoczeniu przeterminowanego jedzenia, przepisów na potrawy do wyrzygania. Kobiety cierpią na brak: brak zrozumienia, brak komunikacji, brak przestrzeni własnej. Mała Metalowa Dziewczynka sprawdza, czy jest w swoim braku pokoju, gdzie nieustannie wysyła ją Halina.
Aleksandra Popławska - Mała Metalowa Dziewczynka i Danuta Szaflarska - Osowiała Staruszka na Wózku Inwalidzkim

Kolejny akty to kolejne pokręcone postaci i sytuacje. Reżyser, pseudoznawca win, nagradzany jest za nienakręcony film „Koń, który jeździł konno”, którego scenariusz sam w sobie jest jedną wielką groteską, przekręconym obrazem polskiej biedy i patologii.  Poprzedni akt może być zresztą owego filmu fragmentem. Zblazowany aktor alkoholik w pseudowywiadzie (dziennikarka swoje, a on swoje) opowiada o zdrowym stylu życia. Edyta zjadająca cukierki, które wiozła dzieciom do sierocińca, to oczywista kpina z celebrytek opowiadających na prawo i lewo o swojej dobroczynności. Nie zabrakło też durnej blondynki. Na ścianie w mieszkaniu reżysera wiszą rodowe gerbery z Ikei. 

Akt trzeci to prawdziwa jazda. Mieszkanie raz (albo naraz) jest luksusowe, raz paskudną norą. Wracają Mała Metalowa Dziewczynka i Osowiała staruszka na wózku inwalidzkim. Babcia wciąż opowiada o wojnie, a opowiadając o wojnie, wojna staje się rzeczywistością. Staruszka na wózku ginie pod gruzami kamienicy. Do Małej Metalowej Dziewczynki dociera, że sokoro nie ma babki, nie ma też i matki, a tym samym nie ma też i jej… 

 Dorocie Masłowskiej po raz kolejny udało się w absurdalny sposób pokazać absurdy naszej rzeczywistości. Świat z kolorowych magazynów łączy się z najgorszą biedą, nieustanny brak staje się powodem nie do narzekania, ale do opowiada sobie o tym, czego się nie doświadczyło, o tym, czego nie ma. Jest też sączący się z radia obraz Polski minionej, Polski – królowej i matki świata, z czasów, gdy istniała tylko Polska. Jedyna Polska na swe ojczyzny łono przyjmowała każdego bez względu na narodowość, bo przecież każdy był Polakiem. Fanatyczny patriotyzm miesza się z całkowitym zatracaniem narodowej tożsamości. Czysty obłęd. 

Co jest w sztuce najlepsze, to oczywiście polszczyzna Masłowskiej. Sposób, w jaki pokazuje rzeczywistość, jadowite poczucie humoru, które każe się śmiać nawet w najbardziej tragicznych momentach – biorę to i mnie to bierze, tuż po Wojnie polsko-ruskiej, która swego czasu całkowicie zryła mi mózg, i po bolesnej Kochanie, zabiłam nasze koty. Otaczająca nas rzeczywistość jest pusta, brudna i zepsuta, ale jak śpiewał kiedyś zespół Siekiera, „Między nami dobrze jest…”.


środa, 6 maja 2015

Szelburg nieodnaleziona


O Ewie (a właściwie Irenie Ewie) Szelburg-Zarembinie nie wiedziałam w zasadzie nic. Osobliwy zbiór szkiców Anny Marchewki Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg (Kraków: Dodo Editor, 2014) miał wypełnić tę lukę, ale czy mu się to udało? Niestety, muszę przyznać, że jedynie pobieżnie.

A przecież to, czego się dowiedziałam z lektury, daje wspaniałe pole do popisu. Te okruszki, które otrzymujemy, pokazują, że życie Ireny Szelburg to materiał na pasjonującą biografię. Dzięki rodzicom, którzy wbrew temu, czego oczekiwano po ich klasie społecznej, pomogli córce w zdobyciu wykształcenia, dziewczyna zyskała szansę na zupełnie inne, bogatsze życie. Studia, nieco skomplikowane życie osobiste, wojenne i powojenne losy, wreszcie ciężka starość i śmierć – to wszystko dawało szansę na zdecydowanie głębsze sportretowanie bohaterki. Ślady, które zostawia czytelnikowi Anna Marchewka, nie dość, że nie zaspokajają ciekawości, to szczerze mówiąc nie do końca ją pobudzają.

A czego się dowiedziałam? Głównie tego, że Ewa Szelburg-Zarembina próbowała usunąć ze swojego życia ślady po pierwszym małżeństwie z Jerzym Ostrowskim. Ale dlaczego? Co ją tak w pierwszym mężu uwierało? A może uwierała ją jej zdrada i odejście do Józefa Zaremby? Nie wiem i nie dostaję żadnych szans nawet na próbę poznania prawdy. Wiem za to, na jakie zajęcia i przez kogo prowadzone zapisała się, będąc studentką w Krakowie. I co mi to daje? Przy tak okrojonej biografii – niewiele. W innym wypadku, czytałabym pewnie zaciekawiona, ale dostając takie nieuporządkowane skrawki, czułam w zasadzie tylko irytację. Kilka listów osób, które wspominają Szelburg, czy też wyimki z dziennika Jarosława Iwaszkiewicza w jakiś sposób jej dotyczące nie w noszą do książki w zasadzie nic. 

http://www.naleczow.pl/spdrzewce/o-szkole/historia-szkoly/
Nie jest tak, że cała książka jest słaba. Rozdział „Ciemność między nami” dowodzi, że Anna Marchewka umie z tego, co odnalazła, stworzyć rzecz dobrą, dlatego wielka szkoda, że się na to nie zdecydowała. Kontakty Szelburg z Zofią Nałkowską, obserwacja procesu białoruskich chłopów i wynikający z tego reportaż „Myjcie owoce” – czytałam naprawdę zaciekawiona, bo miałam szansę zobaczyć w bohaterce osobę nie tylko wrażliwą na społeczną niesprawiedliwość, ale przede wszystkim pisarkę, która nie kojarzy się li tylko z twórczością dla dzieci. 

Mając tak ciekawą bohaterkę, Anna Marchewka próbowała, świadomie bądź nie, konkurować z nią na kratach swoich szkiców. I znów, w przypadku obszernej biografii odniesienia do własnej osoby na pewno by nie raziły, a nawet mogłyby zaciekawić, ale tutaj nudziły i denerwowały. Bo naprawdę nie obchodzi mnie piasek przesypujący się przez paski sandałów autorki, zwłaszcza wtedy, kiedy czekam na informacje o osobie, której książka powinna dotyczyć. Przypadkowe spotkanie z dawno niewidzianym kolegą – kolejna zbędna wstawka, której celu nie jestem w stanie się dopatrzyć. Mam za złe autorce jeszcze jedno. Tak często wspomina o fotografiach, a nie umieszcza ani jednej. Kwestia praw? Finansów? Nie wiem, ale książka sama się o nie usilnie prosi. 

Cały czas zastanawiam się, jaki cel przyświecał napisaniu tej książki. Jeśli autorce chodziło o przywrócenie Ewy Szelburg-Zarembiny do życia, to poniekąd się jej to udało. Być może (i mam taką szczerą nadzieję) te nieposkładane elementy staną się inspiracją do napisania biografii, na którą bohaterka niewątpliwie zasługuje. Na pewno plusem są też zamieszczone fragmenty utworów pisarki. Ale jeśli jedynym śladem po Irenie Szelburg ma być książka Anny Marchewki, która dość często robiła na mnie wrażenie okrojonego tekstu naukowego pozbawionego przypisów i solidnej informacji źródłowej, to jest to zdecydowanie za mało. A jeśli chodziło o to, żeby czytelnik sam, z tego co dostał, spróbował stworzyć portret bohaterki (ale to już moja daleko idąca interpretacja), to ja się poddaję, nie jestem w stanie. Ale może warto próbować…

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Dodo Editor.

środa, 25 marca 2015

Muflony, pan Spock i Heinrich Himmler

Ja, która nie należę do wylewnych osób i nie często dzielę się swoimi uczuciami, muszę coś wyznać: po raz pierwszy od lat się zakochałam. I to w dodatku zakochałam się radośnie, tak radośnie jak to tylko możliwe. Z obiektem moich westchnień mogłabym się nie rozstawać, cały czas mam go na oku, a chwilowe rozstanie wynagrodzę sobie (mam nadzieję) za jakiś czas, gdy tylko do mnie powróci w kolejnej postaci. Tym wspaniałym uczuciem obdarzyłam bowiem Ostatnią arystokratkę Evžena Bočka (Wołów: Stara Szkoła, 2015), a właściwie każdą z obecnych  na jej kartach postaci, z Marią
Kostką na czele. (No dobra, na czele to z kasztelanem Józefem).

Historia jak  marzenie – czesko-amerykańska rodzina Kostków: nauczyciel Frank, zapatrzona w lady Di Vivien i najrozsądniejsza z postaci pojawiających się w książce Mary, czyli Maria, której oczami oglądamy ten fascynujący świat, odzyskuje pięciokrotnie zawłaszczany (między innymi przez hitlerowców i komunistów) rodowy zamek – Kostkę. W związku z tym opuszczają Stany Zjednoczone i udają się za ocean po nowe (oj tak) życie. Już sama wyprawa do Czech, w wyniku, nazwijmy rzecz po imieniu, skąpstwa Franka, a w zasadzie już hrabiego Franciszka Antoniego Kostki z Kostki, nie wygląda tak jak to było w planach, gdyż próba przemycenia kocicy Carycy i prochów zmarłych przodków musi doprowadzić do komicznych sytuacji.

Ale wszystko dobrze się kończy i rodzina Kostków przybywa na swój zamek. I teraz dopiero zaczyna się zabawa. Na miejscu zastają służbę: kasztelana Józefa, który szczerą nienawiścią darzy muflony, to jest turystów, i wszelkie próby wprowadzenia na zamek nowoczesności, kucharkę panią Cichą pałająca miłością do orzechówki i z miłością wspominająca dzień, w którym Helenka Vondraczkowa brała na Kostce ślub, i pana Spocka, czyli hipochondrycznego ogrodnika z muzycznym talentem i lękiem przed utratą włosów. Taka mieszanka charakterów musi, po prostu musi prowadzić do niemieszczących się w głowie wydarzeń. A do tego trzeba dodać jeszcze dwa niesforne dogi – Olka i Leosia – oraz bandę wypchanych zwierząt, ze śmierdzącym Jarusiem na czele. Jest jeszcze jeden drobny problem – rodzinie Kostków w zastraszającym tempie kończą się pieniądze. Trzeba więc zrobić wszystko, by te pieniądze pozyskać, łącznie z wpuszczeniem turystów do własnych sypialni (wielka radość Józefa) i przygarnięciem zakolczykowanej Deniski (jeszcze większa radość Marii).
Pomysł z turystami nie jest zresztą bezpodstawny. Sama bardzo chętnie wybrałabym się na Kostkę, nie tylko po to by osobiście poznać mieszkające tam indywidua. Bo na zamku naprawdę jest co zwiedzać. Są katakumby, w których złożone są prochy przodków, i gdzie swoje groby mają dwie imienniczki głównej bohaterki, jest gabinet hmmm osobliwych gadżetów należących do sprośnego przodka i wreszcie, oj podziwiam Marię, że się odważyła spędzić tam noc, pokoje Himmlera! Kogoś jeszcze trzeba namawiać na wyprawę?

Evžen Boček
Absolutnie nie jest przesadą twierdzenie, że Ostatnia arystokratka jest jedną z najzabawniejszych książek, jakie zostały napisane. Bawi tu wszystko – postaci, absurdalne wydarzenia, wreszcie język. Słowa, które normalnie są beznamiętne, tu nabierają życia i w najmniej spodziewanym momencie powodują, że czytelnik po prostu musi się ze śmiechu popłakać. Co prawda nikt z moich sąsiadów nic nie mówił, ale na ich miejscu, słysząc cichą nocą nagłe napady histerycznego śmiechu, pomyślałabym, że łagodnie mówiąc, mieszkają obok wariatki. Ale jak mogłam się powstrzymywać, no jak? Ostatnia zdroworozsądkowa osoba na Kostce – Maria – tak barwnie przedstawia rzeczywistość, że nawet nocna wyprawa do toalety, czy też podejrzenia ojca o romans nabierają nowego charakteru. 

Dwie rzeczy jednak mi się nie spodobały. Po pierwsze – okładka. Zupełnie nie moja estetyka, zawalona czwarta strona, cóż, gdybym nic o książce nie wiedziała, a jedynie zobaczyła, chyba bym po nią nie sięgnęła. Tak, często oceniam książki po okładce, bo po prostu lubię je pięknie wydane. Po drugie, i być może się czepiam, każdy ma jakieś zboczenie, ja mam zawodowe, niesamowicie irytowało mnie stosowanie wyrażenia „odnośnie” zamiast, jak radzą słowniki poprawnościowe, „odnośnie do”. Niestety, mnie rzucało się to w oczy bardzo. Podobnie jak kilka niezręcznych przenoszeń i parę literówek, ale tych ostatnich nie da się w całości wyeliminować.

Poza tymi drobnymi mankamentami, które być może przeszkadzają tylko mnie i które absolutnie nie mają nic wspólnego z treścią książki, jestem Ostatnią arystokratką zachwycona. Potrzebowałam tak pozytywnej lektury, na taką liczyłam i absolutnie się nie zawiodłam. Bawiłam się tak świetnie jakbym oglądała skecze Monty Pythona. I żałuję, że tak szybko się to wszystko skończyło. Dlatego niezmiernie się cieszę, że wydawnictwo ma w planach na ten rok Arystokratkę w ukropie. A was, jeśli jeszcze nie czytaliście, zachęcam serdecznie, aby razem z Marią poddać się tej niezwykłej rzeczywistości i bez skrępowania wyrzucać z siebie salwy śmiechu.

Źródło zdjęcia autora:  http://www.nadahorakova.cz/fotogalerie/33.autorske-cteni-v-miloticich-14-dubna-2013/