czwartek, 15 listopada 2018

Jak się rodzą rewolucje, czyli o jedzeniu, kopulacji i mordercy listonoszy - Petr Stančík, "Młyn do mumii"


Morderca brutalnie torturujący listonoszy, aby wysłać list do Boga, ukrywający się zakon i jego tajemne pisma, anarchiści, teorie spiskowe i mierzący się z rozwikłaniem zagadek bohater – czy to nie profesor Robert Langdon na tropie kolejnego światowego spisku w nowej książce Dana Browna? Mając tylko tyle informacji, można by tak pomyśleć, można by też sądzić, że biorąc do ręki Młyn do mumii, czyli przewrotne odkrycie komisarza Durmana Petra Stančíka (tłum. Mirosław Śmigielski, Wołów: Wydawnictwo Stara Szkoła, 2016, ebook), czeka nas kolejny thriller w brownowskim stylu. Co to, to nie, moi drodzy. Figa. Bo książka czeskiego pisarza, porno-gastro thriller, w dodatku mistyczny, plus dziewiętnastowieczna Praga, to jedna wielka literacka gra, zabawa, jedne wielkie jaja, jakie pisarz robi sobie z powieści gatunkowych i z samych czytelników. I robi je sobie przepysznie.

Wszystko, o czym wspomniałam w pierwszym zdaniu, znajduje miejsce w książce, bohater również. Tyle że… nasz Robert Langdon (odwołuję się do niego, bo tylko jego w tej chwili kojarzę), czyli komisarz Leopold Durman, jest trochę takim błyskotliwym bohaterem thrillerów i kryminałów à rebours. Co tu dużo ukrywać, Durman jest po prostu ociężałym idiotą, który sam siebie jest w stanie postrzelić w najmniej stosownym momencie (o ile w ogóle taki być może) i nie odkryć tożsamości mordercy, choć ma ją podaną na tacy. Ani lotny, ani przystojny, po początkowych aktach bohaterstwa i pościgach za mordercą po dachach praskiego getta szybko wraca do tego, co stanowi esencję jego życia – do braku umiarkowania w jedzeniu i kopulacji. Bo i jedzeniu, i kopulacji oddaje się z największą pasją i nie jestem w stanie stwierdzić, co daje mu większą rozkosz. A zarówno do jednego, jak i drugiego nie brakuje mu okazji. Ba, potrafi nawet łączyć obie przyjemności i oddawać się im jednocześnie. 

Seks i jedzenie, jedzenie i seks – to dwa przeważające w powieści wątki, autor nie szczędzi im miejsca, co w pewnym momencie zaczyna już nieco nużyć (przede wszystkim jeśli chodzi o obżarstwo). Ale zanim nas to znudzi, to naprawdę z wielką przyjemnością czyta się o uczcie u cygańskiego króla, na której podawano między innymi pieczone jeże, o tych wszystkich pasztetach, dzikim ptactwie, bulionach, kiełbasach, nietoperzach… I tak dalej, i tak dalej. Leopold Durman jest bowiem prawdziwym samcem z krwi i kości i żywi się głównie mięsem i podrobami. Im tłuściej, tym lepiej. Nie odmawia sobie również rozkoszy alkoholowych, nie gardząc żadnym trunkiem. Muszę przyznać, że opisy tych przygód podniebienia bywają naprawdę fenomenalne. O młodym winie: 

Miało w sobie kwaskowatą nutę świeżo skoszonej trawy i słodką nutę ust dzieweczki, która pozwoliła się na tę trawę położyć, a także gorzką nutę czubków jej piersi, które w ustach twardnieją niczym uśmiech zastygający na wargach dopadniętego mordercy, a łącznie smakowało bardzo dobrze (lok. 1216).

A skoro nasz bohater samcem jest, to z równie wielką pasją co widelec w potrawę wtyka swoje przyrodzenie w każdą chętną dziurkę. O dziwo, z tych również nie brakuje. Że nie brakuje ich w burdelach, tak chętnie przez komisarza odwiedzanych, nie dziwi w ogóle. Ale że nie brakuje ich w różnych innych miejscach, w wyszynkach i na ulicy, i to dosłownie (tak się właśnie rodzą rewolucje moi państwo!), to już biorąc pod uwagę aparycję i tępotę bohatera, może zaskakiwać. A kobiety zawsze chętnie oddają się orgiom z jurnym komisarzem, nawet zdeklarowane dziewice znajdą sposób, by wpuścić go do środka i wysuszyć do ostatniej kropelki…

Trzeba też oddać Durmanowi zasługi na tym polu, bo gdyby nie jego służbowy wyjazd do Paryża i oczywiście wizyty w tamtejszym burdelu, prascy kochankowie jeszcze długo mogliby nie cieszyć się z rozkoszy, jaką daje miłość oralna. 

Stolica Francji nie była zresztą jedynym celem podróży Leopolda. W pogoni za domniemanym mordercą trafia bowiem do Meksyku, gdzie ma do czynienia między innymi z anarchistycznym spiskiem mającym na celu ułatwienie kobietom robienie prania. Wyprawa była dla komisarza dość przykra, gdyż jak relacjonował: „Chęci na jedzenie nie mam, do burdelu iść się boję, spać nie mogę. Cóż więc mi pozostaje?” (lok. 3338).

Jak przystało na bohatera powieści, Durman się zakochuje i to zakochuje miłością romantyczną. Swoją ukochaną Libuszkę Jedwabną zabiera na spacery, do opery, odwiedza w domu jej rodziców, wręcza prezenty, czasami bardzo osobliwe. Wreszcie, raczy ją miłosnym wyznaniem rodem z powieści sentymentalnej i obsypuje komplementami z odpowiednio wybraną metaforą: „– Usteczka panny są jak skrzydła rusałki… – Lećmy więc razem… – szepnęła i nachyliła głowę” (lok. 1358).  Wszystko oczywiście jest bardzo czyste i przyzwoite, a pieszczoty niewinne. Bądź co bądź Durman umie się zachować jak dżentelmen. Dżentelmen z rozbudzoną chucią, którą potem musi studzić w objęciach prostytutek, biedaczek.

Leopold Durman nie jest oczywiście jedyną wartą uwagi postacią w książce Petra Stančíka. W zasadzie większość pojawiających się na jej kartach osób jest na swój sposób osobliwa. No bo na przykład taki „autarkiczny detektyw Egon Alter”, który w zaskakujący sposób pojawia się w momentach, w których komisarz potrzebuje jego pomocy. I nie ma tu znaczenia, czy Durman jest akurat w praskim getcie, czy w Meksyku. Detektyw, o wiele bystrzejszy i zdecydowanie lepiej łączący fakty i naprawdę samowystarczalny, jest zresztą postacią – grą, która dla czytelnika szybko staje się dość oczywista, dla Leopolda pozostaje jednak zagadką niemal do końca. Pojawia się tu także postać szalonego naukowca, wynalazcy Wenzela Benzela, który do budowy swojej genialnej machiny wykorzystuje końskie truchła. Jest i patolog Ogrobiec, który wnioski z sekcji kieruje do leżących przed nim zwłok aktualnej ofiary.

A skoro mowa o ofiarach, nie mogę choć odrobinkę nie wspomnieć o samym wątku kryminalnym. Mamy tu bowiem do czynienia z mordercą brutalnym, chorym umysłem, zabijającym w naprawdę wyszukany sposób. Durman stara się, jak może, żeby złapać złoczyńcę, choć wspomniałam już, że wychodzi mu to, łagodnie mówiąc, średnio. Ale rozwiązanie tego wątku, to, co Stančík tu wyczynił, jak to rozegrał, to jest mistrzostwo. Takiego zaskoczenia czytelnika, nawet jeśli postać samego zabójcy nie jest specjalnie trudna do odkrycia, powinni pozazdrościć autorowi twórcy poczytnych kryminałów i thrillerów. Poważnie, choć to wszystko niezłe jaja ;).

Młyn do mumii to nie tylko przygody naszego mało rozgarniętego komisarza. To także dziewiętnastowieczna Praga. I choć jest to Praga przefiltrowana przez pryzmat surrealistycznego spojrzenia Petra Stančíka, to jednak świat przedstawiony ma swoje solidne podstawy źródłowe. W powieści pojawiają się postaci autentyczne, na przykład szef praskiej policji Leopold von Sacher Masoch, a także jego syn, pisarz znany z zamiłowania do specyficznych doznań seksualnych. Swoje role odgrywają też choćby poeta i dziennikarz Jan Neruda czy kompozytor, autor opery Sprzedana narzeczona Bedřich Smetana. Tu i ówdzie powraca również motyw Rękopisu królowodworskiego sfabrykowanego rękopisu mającego być zapisem z najstarszego okresu historii Czech.  

O książce Petra Stančíka można by pisać i pisać. Przywoływać niezliczone motywy i zabawy literackie. Można by pisać o wątkach mistycznych w powieści, o gadających zwierzętach i mandragorze, o tajemniczym zakonie Ordo Novi Ordinis, który depcze po piętach Durmanowi, a wycinki z jego tajnych tekstów rozpoczynają każdy rozdział. Można przywoływać upojne posiedzenia stowarzyszenia Czcicieli Srebrnej Kotki i to, jak komisarz poznaje prawdę o swoim pochodzeniu. Można, ale jeszcze lepiej o tym po prostu przeczytać. I bawić się ile wlezie, bo o to tu przede wszystkim chodzi. A nie da się nie bawić, czując, że autor sam świetnie się bawił, podrzucając czytelnikowi tropy, myląc go i wreszcie bezczelnie sobie z niego kpiąc. 
 
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do językowych wpadek, bo czego jak czego, ale „za wyjątkiem”, to ja darować nie mogę :).

Warto jeszcze dodać, że Młyn do mumii w 2015 roku został nagrodzony w kategorii proza najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera. I przy tej okazji chciałabym życzyć takiego luzu, otwartego podejścia do literatury i odwagi jurorom polskich nagród, bo bez tego ciężko się wygrzebać z tych naszych narodowych traum i uwikłań, a ile można się tym katować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz