sobota, 14 maja 2016

Stambuł zamknięty w kamienicy - Elif Shafak, "Pchli pałac"



Kiedyś były tam dwa cmentarze: muzułmański i ormiański. Po latach na ich ruinach pewien Rosjanin, Paweł Pawłowicz Antipow, postanowił wybudować dla swojej żony, która po stracie dziecka straciła zainteresowanie życiem, kamienicę – Pałac Cukiereczek. Po śmierci właścicieli budynek odziedziczyła nieślubna córka Antipowa i postanowiła wynajmować go lokatorom. Po trzydziestu latach mieszkańcy podupadającej kamienicy borykają się z dość wstydliwym problemem – znikającymi śmieciami, smrodem i plagą robactwa. Pałac Cukiereczek zdecydowane stracił ze swej dawnej świetności i stał się zamieszkałym przez co najmniej niezwykłych lokatorów "Pchlim pałacem" (Elif Shafak, Pchli pałac, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2013).
Dziesięć mieszkań to dziesięć zupełnie różnych, ale jakże wielobarwnych portretów ich mieszkańców. Mamy tu zakład fryzjerski prowadzony przez rozdzielonych w dzieciństwie braci bliźniaków, których mimo oczywistych różnic w charakterze, łączy więcej niż myślą. Zakład sam w sobie stanowi pewnego rodzaju mikroświat z goszczącymi w nim klientkami. Wśród nich jest między innymi Błękitna Kochanka, młoda utrzymanka żonatego handlarza oliwą, pod ubraniami nosząca ślady poczucia winy, oraz Madame Babcia, drobna platynowa blondynka skrywająca w swoim mieszkaniu wielką tajemnicę. Jedno z mieszkań zajmują Musa, Maryem i kilkuletni Muhammet, który każdego ranka bezskutecznie próbuje wymigać się od udania się do szkoły. Tijen Czyścioszka, której chorobliwa obsesja na punkcie czystości zatruwa życie nie tylko jej, ale i jej rodzinie, próbuje walczyć z wszami we włosach jej młodej córeczki Su, a sama Su przyczyni się do wyjaśnienia, co dzieje się w Pałacu Cukiereczek. Rodzina Ognistych zmaga się ze strachem przed innymi mieszkańcami, a w lokalu numer pięć Hadżi Haci, wbrew swojej synowej, snuje swoim wnukom niezwykłe opowieści. Pod szóstką żyje Metin Twardziel i Jego Żona Nadia, która dzięki prusakom przypomni sobie, co tak naprawdę jest dla niej w życiu ważne. Siódme mieszkanie wynajmuje jedyna osoba, która mówi bezpośrednio w swoim imieniu. Niesamowicie irytujący rozwodnik, profesor filozofii, w niewybrednych słowach opowiadający o swojej kochance, niemogący uwolnić się od niej i od wspomnienia swojej żony. I choć jego codzienność wypełnia picie, seks i rozważania, czy warto przespać się ze studentką, to jego wybryk wprowadzi niemały zamęt w życie mieszkańców całej kamienicy. Wreszcie w najmniejszym lokalu, który w zasadzie nie był przeznaczony do zamieszkania, żyje samotnik Sidar, razem ze swoim psem Gabą. I choć nie jest to sympatyczny młodzieniec, to jednak on wzbudził we mnie największe zainteresowanie. Ze swoją obsesją na punkcie śmierci, planem samobójstwa, dni spędza, paląc haszysz i wpatrując się w sufit, cały wypełniony plakatami, zdjęciami, cytatami i innymi symbolami jego życia. Całkowicie wyobcowany, nie jest w stanie stworzyć żadnej stabilnej relacji z drugą osobą.

Wszyscy mieszkańcy Pałacu Cukiereczek to interesujące postaci. Każda z nich inna, każda boryka się ze swoimi problemami, czy to niewierny mąż, przesądy, problemy psychiczne, czy choroba. Nie brak tu dziwaków, a ich życiorysy mogłyby wypełnić niejedną powieść. Razem tworzą swoisty mikroświat. Żyją osobno w swoich mieszkaniach, a jednocześnie stanowią obraz stambulskiego społeczeństwa. Gdyż Elif Shafak tak skonstruowała swoją powieść, że kamienica stanowi odzwierciedlenie całego miasta z jego mieszkańcami, problemami, zagadkami i zaduchem. W „Pchlim pałacu”, w ścianach budynku, znajduje się cały Stambuł. To miasto, w którym łączą i przenikają się różne kultury, religie, laicyzm miesza się z mistycyzmem i wiarą w świętych mężów. Jego duszna atmosfera może przyczynić się do obłędu, ale też sprawia, że tu można uwierzyć w rzeczy niezwykłe.

Zabieg, którym posłużyła się autorka, nie jest oczywiście nowatorski. Nie ona pierwsza zamknęła całe społeczeństwo w czterech ścianach kamienicy, by na przykładzie jednostek pokazać obraz ogółu. Ale nie jest to wobec niej zarzut z mojej strony. Lubię takie historie i taki sposób przedstawiania większej całości. Do tego trzeba dodać lekkość, z jaką napisana jest książka, gęsty klimat i naprawdę ciekawe historie niemal każdego z bohaterów. Powieść wciąga, odkrywa przed czytelnikiem swoje sekrety, by na końcu pokazać, że za tym wszystkim, za opowieścią o kamienicy zbudowanej na dwóch cmentarzach i o jej niecodziennych mieszkańcach, kryje się coś więcej. Bo magia opowieści jest naprawdę wielka, a z chwilą, gdy prawda staje się kłamstwem, a kłamstwo prawdą, sami stajemy się jej częścią. I do ostatniej strony nie chcemy z niej wyjść.

Zdjęcie Elif Shafak ze strony Wydawnictwa Literackiego. Fot.  Ebru Bilun Akyildiz

środa, 20 kwietnia 2016

Wpisy zaległe - część pierwsza

Czytam dużo, mało piszę, przyznaję. Choć w głowie pełno myśli, na kartach naskrobane notatki, ogólne zarysy itp., trudno mi się zebrać i napisać. Szkoda. Sama na tym tracę, ale cóż. Jest, jak jest. Przyczyny są różne, najróżniejsze, jedyne, co mogę to próbować z tym walczyć. Zwłaszcza, że czytam wartościowe książki, które zasługują na to, by o nich pamiętać, i żebym zostawiła jakiś ślad. Dlatego wymyśliłam sobie, że te książki, którym nie poświęciłam i nie poświęcę osobnych postów, dostaną swoje miejsce, w postaci krótkich notatek. Głównie dlatego, że już dużo czasu minęło, odkąd je czytałam, dużo rzeczy mi uleciało. Tak jest w przypadku dwóch powieści, o których piszę dziś - czytałam je w zeszłym roku. Obie zasługiwały na osobne posty, ale czytałam je w najmniej odpowiednim do skupienia się na blogowaniu czasie. Tak bywa. Teraz choć odrobinę staram się to nadrobić. Tyle tytułem wstępu. 

Rosjanin to ten, kto kocha brzozy Olgi Griasnowej (Wołowiec: Czarne, 2015) to przejmująca opowieść dotykająca tak znanego problemu, jakim jest próba odnalezienia i zrozumienia siebie i własnej tożsamości. Jej główna bohaterka Masza, po ucieczce z rodzicami z pogrążonego w chaosie Baku, mieszka w Niemczech, obciążona losami swojej rodziny – Zagładą, wojną w Azerbejdżanie, życiem w Związku Radzieckim. Podobnie jak jej przyjaciół, trudno ją przypisać do jakiejś określonej narodowości, bo i w zasadzie po co, tyle że Niemcy,  w których żyje, obarczone grzechami przeszłości, nie są wstanie sobie z nimi poradzić. Wciąż ciąży na nich piętno nazizmu i rasizmu, potrzeba jasnego określenia: ty jesteś Niemcem, ty Turkiem, ty Polakiem, ty Żydem. Niejednoznaczność nie jest mile widziana. Jednocześnie nadanie określonej etykietki od razu tworzy podziały na lepszych i gorszych. Jak w takim świecie odnaleźć własne ja, skoro jest się tak wewnętrznie pokręconym, jak swoje własne pochodzenie? Dlaczego piękne hasła multikulturalizmu się nie sprawdzają? Ktoś zawsze będzie gorszy, a ktoś lepszy, tylko dlatego że urodził się w odpowiednim lub nie miejscu. W takim świecie Masza chaotycznie i nieskutecznie poszukuje własnej tożsamości, przynależności, narodowej i seksualnej. Bolesna strata ukochanego pcha ją do Jerozolimy, ale tam też nie znajduje odpowiedzi. Nierozwiązywalny konflikt izraelsko-palestyński i znów wymogi jednoznacznych podziałów. Dziewczyna coraz bardziej zaplątuje się w swoim własnym życiowym chaosie, szuka nie tu, gdzie trzeba, pcha się na coraz bardziej niebezpieczne szlaki. Ale czy znajdzie swoje miejsce w świecie?
Przejmująca to książka, dotyka zawsze ważnych i trudnych tematów, być może ktoś zarzuci, że znowu te same problemy, ale cóż, tak wygląda życie. Mimo poczucia smutku, melancholii i utraty powieść jednak nie przytłacza, czasem nawet bawi i przede wszystkim znów każe myśleć. Czytać trzeba.


Elizabeth Gilbert znana jest szerokiemu gronu czytelników ze swojego bestsellera, poradnika typu „jak znaleźć szczęście i miłość”, Jedz, módl się, kochaj. Nie czytałam, nie oceniam, ale to zdecydowanie nie moja bajka. Na film też się nie skusiłam mimo występującego w nim uroczego Javiera Bardema. I pewnie nie zainteresowałabym się żadną książką tej pani, gdyby kiedyś gdzieś nie natknęła się na króciutką recenzję jej kolejnej powieści Botanika duszy (Poznań: Rebis, 2014), a w niej informacji o głównej bohaterce, od najmłodszych lat zafascynowanej nauką, a w szczególności botaniką. Tak już mam, że przyciągają mnie książki o tych, których pociąga świat nauki, przyrody, kultury. (Podobny był mój powód do sięgnięcia po Dziewczynę z muszlą Tracy Chevalier, polecam również. I mała dygresja: dlaczego tak koszmarnie tłumaczymy tytuły, które w oryginale brzmią o niebo lepiej??). Żyjącą w XIX wieku Almę Whittaker, jak już wspomniałam, pociągała botanika, mchy i tajemnice własnej cielesności. Najpierw poznajemy ciekawe losy jej rodziców (głównie ojca), a potem od chwili narodzin towarzyszymy dziewczynie w dorastaniu przepełnionym nieskrępowanym zaspokajaniem ciekawości dotyczącej otaczającego ją świata, nauką (jakże ona chłonęła różnorodną wiedzę) i chwilami samotnych rozkoszy w introligatorskim składziku. Jesteśmy z nią przez całe jej życie, tak interesujące i pełne przygód. W tak dużej objętościowo powieści mamy tu również inne kolorowe postaci, nie brakuje złamanych serc, porozumień duszy, sprawy abolicjonistów i tajemnicy do rozwiązania. Ale to też opowieść o tym, jaką drogę musiały pokonać kobiety, żeby zaistnieć w świecie nauki i na jakie ustępstwa musiały pójść. Choć Alma Whittaker to postać fikcyjna, to jednak stanowi przykład wielu ówczesnych badaczek i fascynatek świata nauki. Kończąc, mała uwaga: dziewczęta, przed nocą poślubną upewnijcie się, co do zamiarów waszych przyszłych mężów na tę okoliczność, bo nic nie jest pewne…



niedziela, 20 marca 2016

Juliana Barnesa sposób na biografię - "Papuga Flauberta"



Biografie wielkich pisarzy to bardzo często opasłe tomy pełne bardziej lub mniej rzetelnych (w zależności od źródeł, uczciwości autora, ale też od podejścia do tematu), nierzadko szczegółowych informacji. Czyta się je z zachwytem i zapałem bądź też omija co nudniejsze fragmenty, wyszukując co ciekawszych smaczków – wszystko zależy i od autora, i od czytelnika. Bo biografia, zwłaszcza człowieka wybitnego, zasłużonego dla świata, kultury itd., o bogatym życiu osobistym, przecież powinna być grubą księgą odsłaniającą wszelkie, najlepiej te najbardziej pikantne tajemnice. Dlatego Papuga Flauberta Juliana Barnesa (Warszawa: Czytelnik, 1992) jest biografią wyjątkową. Przede wszystkim, choć dotyczy niewątpliwie zasłużonej dla literatury postaci (mowa przecież o jednym z najważniejszych pisarzy!), której życie bogate było w różnego rodzaju doświadczenia, nie jest ona opasłym tomem. Wręcz przeciwnie – moje wydanie z zasłużonej serii „Nike” ma 292 strony. Biorąc pod uwagę format, jest to kruszynka. Nie jest też dokładnym opisem życia pisarza od narodzin do śmierci. I w zasadzie nazywanie tej książki biografią, jest jednak pewnym nadużyciem. Mamy wszak do czynienia z dziełem wielogatunkowym – powieść, esej, słownik, wątki biograficzne i autobiograficzne, jeśli weźmiemy pod uwagę postać narratora. Prawdziwa mieszanka. Ale z pewnością czyta się ją z zachwytem i zapałem i chce się odkryć jej wszystkie tajemnice, które nie dotyczą jedynie Gustawa Flauberta.

Z biografią Flauberta mamy tu do czynienia w tym sensie, że narrator powieści doktor Geoffrey Braithwaite, wielki miłośnik pisarza, takąż właśnie próbuje napisać. W tym celu skrupulatnie zbiera materiały, jeździ do Francji, szuka źródeł, do których nikt jeszcze nie dotarł. Na kłopoty natyka się, gdy w dwóch różnych muzeach w Rouen pokazują mu wypchaną papugę, która stała na biurku Flauberta, gdy ten pisał Prostotę serca. Oczywiście każde muzeum zaświadcza o jej autentyczności. Braithwaite postanawia więc przekonać się, jak to z tą papugą Flauberta jest, szuka, szpera, docieka, jednak im wydaje się być bliżej prawdy, tym bardziej się ona od niego oddala. Poszukiwanie prawdziwego ptaka jest owszem interesujące, ale najbardziej fascynujące w książce jest to, jak Barnes przybliża (próbuje przybliżyć) nam postać autora Szkoły uczuć. Ucieka się do tak różnych metod i sposobów, że na każdy kolejny czekałam z prawdziwym napięciem. Bo co my tu mamy? Mamy świetne bestiarium Faluberta, w którym francuski pisarz i bliskie mu osoby przedstawione są jako zwierzęta i papuga też tu się znajdzie. Mamy dwie wersje chronologii wydarzeń z jego życia – jedna bardziej, druga mnie optymistyczna. Są tak niesamowite rozdziały jak „Przewodnik do Flauberta dla kolekcjonerów lokomotyw” i „Arkusz egzaminacyjny”. Jest wreszcie rozprawa sądowa, gdzie narrator podejmuje się obrony Gustawa Flauberta, któremu można było zarzucić nie jedno. Gdy Braithwaite decyduje się na opis związku pisarza z poetą Luizą Colet, nie jest to jedynie Flaubertowska wersja wydarzeń, łagodnie mówiąc niekoniecznie korzystna dla kobiety. W tym miejscu Barnes pokusił się o oddanie głosu Colet, przedstawienie burzliwego romansu z jej punktu widzenia. Dostajemy też pikantniejsze elementy z życia pisarza – prostytutki, syfilis i kairskich chłopców, ale tak naprawdę nie są one tak ciekawe, jak mogłyby się wydawać. Interesujący jest jednie sposób, w jaki w wersji Colet ona sama została zestawiona z Kuchuk Hanem – „kurwą znad Nilu”. 

Losy chyba najbardziej znanej Falubertowskiej bohaterki Emmy Bovary, jej zdrady i samobójstwo, stają się pretekstem dla Geoffreya Braithwaite’a do bardziej osobistych rozważań. Rozmyślając nad motywami postępowania powieściowej bohaterki, tak naprawdę próbuje odkryć prawdę o własnej żonie, która również zdradzała i odebrała sobie życie. Zastanawia się nad charakterem cudzołóstwa i samobójczej śmierci. I jak gorzka mantra powtarza się tu najbardziej gorzkie twierdzenie książki: „Kochałem ją; byliśmy szczęśliwi; brak mi jej. Nie kochała mnie; byliśmy nieszczęśliwi; brak mi jej”.

Papuga Flauberta, choć niewielka objętościowo, stanowi prawdziwe bogactwo – bogactwo treści, bogactwo gatunków. Szczerze podziwiam Barnesa za napisanie, czegoś tak imponującego. Trzeba mieć ogromny talent, żeby nie przechwalając się, umieć się pochwalić wiedzą, umiejętnościami, idealną dawką poczucia humoru i ironii – krytycy literaccy miejcie na uwadze kolor oczu Emmy Bovary… A poczucia humoru Barnesowi na pewno nie brakuje, nie sądziłam, że akurat przy tej lekturze będę śmiać się w głos. A jednak. A na zakończenie pozwolę sobie zacytować hasło z wzorowanego na Flaubertowskim „Słownika Braithwaite’a obiegowych wyobrażeń”:



Dziwki – Niezbędne w dziewiętnastym wieku dla zarażenia się syfilisem, bez którego nikt nie mógł rościć sobie pretensji do miana geniusza. Wśród posiadaczy szkarłatnej wstęgi za odwagę znaleźli się Flaubert, Daudet, Maupassant, Jules de Goncourt, Baudelaire i In. Czy jakiegoś pisarza to ominęło? Jeśli tak, był prawdopodobnie homoseksualistą (s. 235).

środa, 23 września 2015

Wielki powrót powieści historycznej - Maciej Hen, "Solfatara"

 
Choć od mojego wakacyjnego urlopu minęło już kilka tygodni, wciąż zdarza mi się wracać myślami do tego pełnego lenistwa i relaksu czasu. Pierwsze miejsce w tych wspomnieniach zajmuje oczywiście wypad nad Bałtyk (było wspaniale, a plaga parawanów zupełnie nie dotknęła plaży, na której się wylegiwałam), ale zaraz za nim są wspomnienia lekturowe. A w zasadzie wspomnienie jednej lektury, ale za to niesamowicie soczystej i nie tylko objętościowo bogatej Solfatary Macieja Hena (Warszawa: W.A.B., 2015).

Od razu przyznaję, że Solfatara zachwyciła mnie od pierwszych stron, od momentu, w którym zorientowałam się, iż mam do czynienia z prawdziwą powieścią historyczną i przygodową, odwołującą się do najlepszych tradycji tego gatunku. Do tego w niedługim czasie okazało się, że to opowieść skrywająca w sobie kolejne historie, czyli coś, czego czytanie zawsze sprawiało mi przyjemność – powieść szkatułkowa pełna barwnych postaci i ich przygód. 

Ale może po kolei. Głównym bohaterem powieści i zarazem jej narratorem jest sympatyczny dziennikarz „Wiadomości Neapolitańskich”, pięćdziesięciokilkuletni Fortunato Petrelli. Mieszka w Neapolu, para się wydawaniem swojej gazety, obserwowaniem codzienności i wizytami u kurtyzan. I właśnie w drodze to ulubionego przybytku rozkoszy staje się świadkiem wydarzeń dramatycznych i krwawych – mianowicie wybuchu rewolucji, na której czele stanął szalony rybak Masaniello. Jak się bardzo szybko okaże, rewolta będzie niesłychanie brutalna, pełna ofiar, a pisanie o morzu krwi i stosach rozkładających się zwłok to stanowczo za mało. Każdej nocy trwającego zrywu Petrelli będzie rzetelnie spisywał wydarzenia, których był świadkiem mijającego dnia, a także swoje własne przygody, których będzie miał co nie miara. Wspomnę tylko, że znajdzie się wśród nich poszukiwanie uwielbianej kurtyzany, ratowanie pewnej księżniczki, pościgi, ucieczki i spotkania z niezwykłymi ludźmi z jego przeszłości. 

Ale to nie wszystko. Oprócz relacji z bieżących wydarzeń, Fortunato będzie stopniowo odkrywał przed czytelnikiem swoje własne losy od lat dziecięcych. I tu się dopiero zaczyna zabawa, bo te wspomnienia stanowią najlepsze momenty powieści. Petrelli w niesamowicie  interesujący sposób, po kawałku, będzie ujawniał historie ze swojego życia, prawdę dotyczącą jego prawdziwych rodziców, blaski i cienie okresu dorastania, pierwsze miłości i doświadczenia rozkoszy cielesnych. Oczywiście do tego pojawia się cała masa barwnych, niesamowicie interesujących postaci, każda ze swoją historią, pasją i namiętnościami. Bo namiętności tu rządzą ludźmi i rządzą powieścią. Nie ma mowy o nudzie. Każda opowieść pełna jest soczystych kawałków. Czego tu nie ma – miłości, zdrady, walki, niewyjaśnione śmierci, liczne tajemnice czekające na wyjaśnienie. Och, dzieję się, dzieje. I naprawdę było mi żal, że książka ma tylko 917 stron…

Poznając losy Petrellego, jednocześnie mamy przyjemność poznać środowisko i ludzi, wśród których żył. Najlepiej zobrazowani zostali tu różnej maści artyści – muzycy, aktorzy, malarze, czyli najbliżsi przyjaciele bohatera. A że środowisko artystyczne, to i ich przygody niebanalne, a portale plotkarskie, gdyby wtedy istniały, miałby o czym pisać przez bardzo długi czas. I nie musiałyby wcale ubarwiać rzeczywistości. Z tyloma intrygami, miłostkami, romansami już dawno się nie spotkałam.

Do tego wszystkiego dołączyć trzeba przerażający obraz wspomnianej rewolucji i tego, jak łatwo dać się uwieść fałszywym prorokom, ale mimo to, nie robiłabym z Solfatary powieści z przesłaniem. To tylko zepsułoby jej urok. 

Ale o uroku powieści Macieja Hena stanowią nie tylko sympatyczny Fortunato, paleta barwnych postaci i zaskakujące wydarzenia. Ogromnym atutem, dla mnie bodaj najważniejszym jest przepiękna, szlachetna polszczyzna. Książki pisane takim językiem to prawdziwa rozkosz, mogłabym czytać nieustannie. Dlatego jeśli do sięgnięcia po powieść nie zachęciły was skrywane w niej historie, obraz krwawej rewolucji, paleta postaci, proszę, zróbcie to właśnie dla piękna języka polskiego. Oraz dlatego, że Solfatara to ogromna dawka przygody, czytelniczych przyjemności i naprawdę dobrej zabawy. I błagam, niech wam nie przyjdzie do głowy bać się objętości – każda kolejna strona to kolejne cenne chwile spędzone nad lekturą.



Za egzemplarz serdecznie dziękuję panu Grzegorzowi Lindenbergowi i wydawnictwu W.A.B.
Zdjęcie Solfatary: http://www.incampania.com/en/turismo.cfm?Menu_ID=175&Sub_ID=176&Info_ID=3863