wtorek, 21 kwietnia 2020

Wiktoria Michałkiewicz, "Kraj nie dla wszystkich. O szwedzkim nacjonalizmie"

Debiutancki reportaż Wiktorii Michałkiewicz zapowiadał się bardzo interesująco - źródła nacjonalizmu w szwedzkim społeczeństwie, problem rosnącego poparcia dla nacjonalistycznych haseł, miejsce Innego we współczesnej Szwecji to bardzo ważne tematy, bo tak naprawdę dotyczą nie tylko tego kraju (choć oczywiście nie można ich przekładać zerojedynkowo). I choć książka jest ciekawa, zwróciła moją uwagę na kilka problemów, to jednak nie spełniła moich oczekiwań. Kraj nie dla wszystkich. O szwedzkim nacjonalizmie (Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2020) to w zasadzie przyczynek do problemu, zarysowanie tematu, ale na pewno nie pogłębiona analiza.

Książka składa się z dwóch zasadniczych części. Pierwsza, historyczna, poświęcona jest rozwojowi badań nad teorią czystości rasy, stanowisku Szwecji podczas II wojny światowej czy też powojennym wypędzeniom ludzi wędrownych, niepasujących do wizji społeczeństwa. To także głosy osób, które otarły się w różny sposób o nazizm - i tu o ile ciekawy jest rozdział "Mama" o Folkem Schimanskim, prodemokratycznym działaczu, i jego siostrze, Verze Ordesson - ikonie szwedzkich nazistów, o tyle na przykład nie czuję potrzeby wstawiania tu relacji byłych więźniarek obozów zagłady - to odejście od tematu, zaburzenie rytmu tekstu, wprowadza lekki chaos.

Druga część, współczesna, to w przeważającej mierze opowieść o Szwedzkich Demokratach - nacjonalistycznej partii politycznej, zdobywającej w ostatnich latach coraz większe poparcie. Historia ugrupowania, zmiany programowe, rozmowy z członkami pokazują, jak w kraju, który uchodzi za tolerancyjny i demokratyczny, wpływa się na obywateli, by przeciągnąć ich na swoją stronę. Chodzi mi tu przede wszystkim o język, jakim posługują się politycy - wybielanie czarnego, rezygnacja ze skrajnie nacjonalistycznych haseł, bezpośrednio przywołujących wspomnienie nazizmu i szkodzących wizerunkowi partii. Bo nie ma już mowy o wyrzucaniu emigrantów, ale o "nakłanianiu do powrotu" (jakby to była jakaś różnica), o zakazie adopcji międzynarodowej, a o utrudnianiu "małżeństw mieszanych". "Szwecja przyjazna Szwedom" nie brzmi tak groźnie, prawda? Tylko że to stawia naród ponad obywatelami...

W tej części znalazły się też relacje imigrantów, którzy znów muszą się mierzyć ze strachem, przed którym uciekali, oraz tych, którzy w Szwecji budują nowe życie - wielka szkoda, że tych głosów jest tu tak mało.
W ogóle w książce brakuje mi głosów zwykłych obywateli, zarówno przeciwników, jak i zwolenników SD. Oczywiście takie się pojawiają, ale są bardzo nieliczne i na ich podstawie trudno sobie zbudować jakiś większy obraz. Bez tych głosów ta część jest bardziej opowieścią o partii politycznej i nie daje odpowiedzi, a jedynie je zarysowuje.

Kraj nie dla wszystkich nie jest złą książką, ale nie jest pozbawiona wad. Rozdziały i części różnią się sposobem zapisu, formą i choć rozumiem, czemu, to jednak powoduje to, że narracja jest dość chaotyczna. I niestety, autorka zbyt często odchodzi od głównego tematu książki, niby ten szwedzki nacjonalizm się tu pojawia, ale nie do końca. Bo opowieść o partii politycznej, to jednak nie jest obraz społeczeństwa.

Niemniej, jak już wspomniałam, jest to całkiem ciekawa książka, na pewno nie dla znawców tematu, ale dla kogoś, kto szuka przyczynku do problematyki oraz źródeł, do których może sięgnąć, by pogłębić wiedzę. I zawsze warto sięgnąć po treści zwracające uwagę na problem, jakim jest rosnące poparcie dla haseł, których głosiciele doprowadzili świat do niejednej tragedii. 
Wiem, że autorka pracuje nad kolejną książką i chętnie się przekonam, jak się rozwija, bo potencjał jest.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu. 

sobota, 28 września 2019

Opowiadać do upadłego - Édouard Louis, "Historia przemocy"


Tak więc kilka godzin po zdarzeniu, które w kopii doniesienia o popełnieniu przestępstwa – złożonego wpół i trzymanego przeze mnie w szufladzie – nazywa się usiłowaniem zabójstwa, opuściłem mieszkanie i zszedłem na dół. 


Historia przemocy Édouarda Louisa (Warszawa: Wydawnictwo Pauza, 2018, tłum. Joanna Polachowska) kupiła mnie już tym pierwszym zdaniem, którego moc tkwi w braku emocjonalnego podejścia, w zdystansowaniu się od tragicznego wydarzenia. Wydarzenia, które zaczęło się w wigilijną noc i którego konsekwencje ciągną się długo po niej. Podczas powrotu ze spotkania z przyjaciółmi Édouard został zaczepiony przez nieznajomego i zdecydował się na zaproszenie Redy do siebie. Jednak w pewnym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli i noc pełna namiętności zmieniła się w doświadczenie przemocy, którego ofiarą stał się nie tylko Édouard, lecz także jego kochanek – oprawca. Nie wydaje się bowiem, żeby Reda wszedł do mieszkania Édouarda z zamiarem uczynienia mu zła. Pod wpływem drobnych wydarzeń, słów zrodziła się w nim potrzeba, przymus? działania, które przybrało formę gwałtu. Już to jest niezwykle interesujące i porażające – co powoduje, że osoba, która parę chwil wcześniej obdarzała czułymi gestami, nagle zadaje ból, próbuje odebrać życie? Co czuje w takiej chwili krzywdzony, a co krzywdzący? 

Jednak samo drastyczne doświadczenie stało się dla Édouarda jedynie początkiem obcowania z przemocą. Przemoc nie zakończyła się z chwilą opuszczenia przez Redę mieszkania chłopaka. Nie zakończyła jej też rozmowa z przyjaciółmi, wizyta w szpitalu, składanie zeznań o przestępstwie ani też wyjazd bohatera do siostry. Życie Édouarda zostało nierozerwalnie z przemocą złączone, od niej zależne, ale też ośmielę się stwierdzić, że w jej wyniku „zyskało” nowy wymiar. Swego rodzaju sensem stała się potrzeba opowiadania historii wigilijnej nocy wciąż i wciąż, na własnych warunkach. Bohater-narrator, jedyny właściciel historii przemocy, którego głos możemy usłyszeć (perspektywy Redy nie poznamy, mimo faktu, że to on jest oprawcą, jest aktywny tylko w tej konkretnej chwili, przez co paradoksalnie nie jest twórcą samej historii, jej kreatorem jest  Édouard), chciał opowiedzieć o tym doświadczeniu każdemu, podzielić się nim, zostać wysłuchanym. Pod warunkiem, że to on decyduje, o tym, kiedy i o czym mówi. Wszelkie nagabywania, prośby, pytania innych osób rodziły w nim pragnienie milczenia. Historia przemocy miała być jego i tylko jego, odczuwał wobec niej przywiązanie, bał się, że ktoś mu ją odbierze. Chciał decydować o jej kształcie, buntował się przeciwko przeinaczeniom, błędnym jego zdaniem domysłom i podejrzeniom. Widać to szczególnie, gdy mówił o Redzie. Tak, bał się go, bał się śmierci, ale w jego historii nie wybrzmiewa nienawiść, potępienie. Wręcz przeciwnie, Édouard próbował, zrozumieć postępowanie kochanka. Odrzucał podejrzenia i uprzedzenia policji wiążące się w etnicznym pochodzeniem Redy, wręcz go bronił, tłumaczył. 

            Choć to Édouard jest jedynym głośnym właścicielem historii przemocy, to w powieści pojawia się jeszcze inny opowiadacz – siostra bohatera, która wydarzenia tragicznej nocy relacjonowała swojemu mężowi. Dzięki temu zabiegowi widzimy wszystko z nieco innej perspektywy, historia opowiadana jest przez Clarę przez pryzmat jej doświadczeń, analiz i wspomnień. Niemniej jednak również i ona nie tworzy historii, jest jedynie jej odtwórczynią. Édouard nie pozostał niemym świadkiem. Słuchając z dystansu opowieści o własnym doświadczeniu przemocy, bohater-narrator patrzył na nie z boku, prostował nieścisłości w monologu siostry, poprawiał ją, zaprzeczał, przyznawał rację, gdy zaszła taka potrzeba. To bardzo ciekawy zabieg narracyjny, który pozwolił bohaterowi tworzyć historię nawet wówczas, gdy była już zadziana. Ale fakt, że ktoś inny opowiadał jego historię, sprawił, że w jakiś sposób była mu ona odbierana, przestawała być tylko jego własnością.

Mimo silnego przywiązania do swojej historii przemocy głosy z zewnątrz odnośnie do prawa Édouarda do tego doświadczenia powodowały, że chciał się go pozbyć, odrzucić. Targały nim silne, sprzeczne emocje – pragnienie opowiadania i jednoczesne niebycie świadkiem przemocy:


Dlaczego ofiary Historii zmusza się, żeby zostały jej świadkami – jakby samo bycie pokonanym nie wystarczyło – dlaczego pokonani muszą jeszcze opowiadać o niej do upadłego, do całkowitego wyczerpania, to niesprawiedliwe, nie jestem niczyim aniołem stróżem (s. 155).


Nie jest aniołem stróżem, nie jest też ofiarą tragedii ostatecznej, przemoc u Louisa nie jest niczym wyjątkowym. Jest od zawsze wpisana w dzieje ludzkości, towarzyszy człowiekowi od zarania, nie jest koniecznością, ale możliwością, którą trzeba zaakceptować, by nauczyć się żyć po jej doświadczeniu. Gdyż jak widać w Historii przemocy nie samo doświadczenie zła (choć przerażające) jest w nim najgorsze, najgorsze jest to, co zostaje – strach, naznaczenie, próba odnalezienia się w życiu po akcie. Gdy ustają ataki oprawcy, trzeba zmierzyć się z nowym wrogiem.

Książka Édouarda Louisa to mocna, niesamowita, porażająca rzecz. Czytałam ją już jakiś czas temu i wraca do mnie wciąż i wciąż. Nie wiem, czy pisanie o niej ma jakiś większy sens, bo to książka, o której długo nie wiedziałam, co i jak napisać, i oczywiste jest, że żeby doświadczyć jej siły, trzeba ją po prostu przeczytać, ale też bez tego nie mogłabym się od niej uwolnić. 

Cieszę się niezmiernie, że już niedługo (7 października) w Wydawnictwie Pauza ukaże się debiut pisarza: Koniec z Eddym, bo Loius to niewątpliwie bardzo ważna postać współczesnej literatury. Tak pisać o przemocy, to wielka sztuka.


czwartek, 4 lipca 2019

Kiedy zdrada nie jest zdradą? - Amos Oz, "Judasz"


Oto historia, która zdarzyła się zimą na przełomie roku pięćdziesiątego dziewiątego i sześćdziesiątego. Będą w niej pomyłka i namiętność, zawód miłosny i pewna kwestia religijna, która pozostanie tu nierozwiązana. Na niektórych budynkach znać jeszcze ślady wojny, która dziesięć lat wcześniej przecięła miasto na pół. W tle usłyszycie dalekie dźwięki akordeonu lub tęskną melodię harmonijki ustnej, dobiegające pod wieczór zza zamkniętych okiennic (Amos Oz, Judasz, Poznań: Dom Wydawniczy Rebis, 2015, s. 9).


Szmuel Asz, główny bohater powieści Judasz Amosa Oza, to dwudziestopięcioletni student, socjalista „o słomianym zapale”, który dużo gada, mało (a w zasadzie prawie nic) robi, piszący pracę magisterską dotyczącą obrazu Jezusa w oczach Żydów. Poznajemy go w chwili, gdy opuszcza go narzeczona, by wyjść za innego, ojciec bankrutuje, a on sam porzuca studia, zrywa niemal całkowicie kontakt z rodziną, by odciąć się od rzeczywistości i odnaleźć spokój.

Poszukując pracy, trafia do niemal opuszczonego domu w zaułku Rabina Elbaza zamieszkanego przez Gerszoma Walda, emerytowanego historyka, kaleki, któremu w zamian za skromne wynagrodzenie i dach nad głową ma zapewnić towarzystwo i prowadzić z nim dysputy. Mieszka tu jeszcze czterdziestoparoletnia Atalia, synowa Gerszoma, która od razu zaczyna fascynować Szmuela. 

Dom, w którym Asz znalazł zajęcie, jest dla niego idealną kryjówką – zapomniany, nieodwiedzany, zamieszkany przez dwójkę odciętych od świata ludzi, którzy sami zmagają się z własnymi stratami. Atalia kilka lat wcześniej straciła ojca, Szealtiela Abrabanela, charyzmatycznego działacza syjonistycznego, który był wielkim przeciwnikiem zbrojnego konfliktu między Żydami i Arabami. Przekonywał, że oba narody mogą żyć obok siebie, koegzystować pokojowo w Palestynie, że zamiast walki i niepotrzebnych śmierci konieczne są pytania, rozmowy, słuchanie nawzajem swoich racji. Uznany za zdrajcę narodu żydowskiego, pozbawiony wszelkich publicznych godności, odciął się od świata i resztę swoich dni spędził niemal w samotności, nie wychodząc dalej niż na podwórze . 

Jego przeciwnikiem politycznym, oponentem w dyskusjach był Gerszom Wald, który sprowadził się do domu Abrabanel po ślubie jego jedynego syna, Michy,  z Atalią. Dla Walda poglądy Szealtiela były niemożliwe do zrealizowania, naiwne. Sam był zwolennikiem walki zbrojnej o prawo narodu żydowskiego do swojej ziemi. Za swoje przekonania zapłacił straszliwą cenę – w walkach z Palestyńczykami zabity został Micha, pozostawiając w niekończącej się żałobie ojca i żonę, która od początku sprzeciwiała się udziału męża w wojnie. Wald, przekonany, że to on wydał na syna wyrok śmierci, również odciął się od świata.

Od świata odcięła się także Atalia, która choć pracuje, raz na jakiś czas dopuszcza do siebie młodych mężczyzn, poprzedników Szmuela, to jednak nie wchodzi w żadne głębsze relacje, nie szuka nowej miłości, którą uważa za stan nienormalny, obiecujący niemożliwe do osiągnięcia szczęście. 


Co więcej mi pozostało? Kochać mężczyzn się nie da. Od tysięcy lat macie cały świat w swoich rękach i zamieniliście go w koszmar. W rzeźnię. Można chyba tylko się wami posługiwać. Czasami nawet okazać wam litość i spróbować trochę pocieszyć. W czym? Nie wiem. Może w waszym kalectwie (s. 225).


Szmuel Asz odnajduje swoją rutynę w nowym domu. Pierwszą połowę dnia spędza głównie w tej samej restauracji, w której zamawia zupę gulaszową i kompot, wieczorami zaś towarzyszy Gerszomowi, prowadząc z nim dyskusje, i próbuje też niezdarnie zbliżyć się do Atalii. 

Rozmowy kierują rytmem powieści, regulują życie domostwa. Ich chyba jedynym, a tak ważnym zadaniem, jest wyrwanie współrozmówców z  żałoby, przywrócenie ich do życia w świecie, do powrotu do rzeczywistości. Czy ich cel zostanie osiągnięty?

Dysputy, jakie odbywają się między Aszem a Waldem, kręcą się głównie wokół kilku tematów – konfliktu żydowsko-arabskiego ,Jezusa w oczach Żydów i postaci Judasza, a poprzez jego postać wokół obrazu Żydów wobec innych narodów i motywu zdrady i zdrajcy. Szmuel, który co prawda przerwał studia i pisanie pracy magisterskiej, wciąż wraca do postaci Jezusa, którego traktuje nie jak twórcę nowej religii, Zbawiciela, ale jako Żyda-reformatora, który wcielanymi w życie hasłami powszechnej miłości pragnął odmienić wspólnotę żydowską, zatrzeć granice dzielące ludzi. Kocha, lubi Jezusa za jego poglądy i pragnienie pokoju, nie szukając w nim boskiej osoby. 


Nie wierzę ani przez chwilę, że Jezus był Bogiem albo Synem Bożym. Ale go lubię. Podobają mi się słowa, których używał […]. Polubiłem go od dnia, kiedy przeczytałem Ewangelie w Nowym Testamencie, mając piętnaście lat (s. 140).

 
 Pokazuje człowieczeństwo Nazarejczyka, Jego strach, ból, niepokój i cierpienie. W polemikę z jego opinią wchodzi Wald, który nie zgadza się z hasłami umiłowania wszystkich głoszonymi przez Jezusa, tak jak nie zgadzał się z Abrabanelem. 


Człowiek – mówi z przekąsem Gerszom – jest zdolny kochać pięć osób, może dziesięć, czasami nawet piętnaście. A i to bardzo rzadko. Ale jeżeli przychodzi do mnie ktoś i mówi, że kocha cały trzeci świat albo Amerykę Łacińską, albo płeć piękną, to to nie jest miłość, tylko piękne słówka. Frazes. Slogan. Nie urodziliśmy się do tego, by kochać więcej niż garstkę ludzi.


Inną postacią, wokół której ogniskują się rozważania Szmuela i Gerszoma, jest Judasz. Postać znienawidzona przez późniejszych wyznawców Chrystusa, symbol zdrajcy, Żyda, który wydał na śmierć Zbawiciela. Wykorzystywany do podsycania antysemickich nastrojów, konfliktów międzyreligijnych, stał się figurą, poprzez którą postrzegani są inny Żydzi jako właśnie Ci, którzy doprowadzili do ukrzyżowania. Imię Judasza budzi wśród niemal wszystkich jednoznaczne, negatywne skojarzenia ze zdradą. 

Jednak według Asza Judasz to nie kolaborant, nie zdrajca, ale pierwszy i jedyny prawdziwy chrześcijanin. To on tak bardzo ukochał Jezusa, uwierzył w jego boskość i pragnął rewolucji, natychmiastowego zbawienia świata, że popchnął swojego Mistrza do wędrówki do Jerozolimy, religijnej konfrontacji i ukrzyżowania, które miało doprowadzić do zbawienia świata tu i teraz. Nie był zdrajcą, który wydał Jezusa za trzydzieści srebrników. Według Asza nie miałoby to najmniejszego sensu, wszak dla bogatego obywatela posiadającego liczne dobra byłaby to marna zapłata za zdradzenie Boga. Judasz nie musiał wydawać Jezusa Żydom, Nazarejczyk był powszechnie znany w Jerozolimie, nie uciekał też w chwili pojmania. Zadaniem Judasza nie była zdrada, wręcz przeciwnie – był on motywatorem działania, które miało doprowadzić do zbawienia. Gdy jednak ofiara Jezusa nie przyniosła natychmiastowych rezultatów, Judasz, załamany śmiercią Mistrza i utratą wiary, popełnił samobójstwo.

Osią powieści Amosa Oza jest więc motyw zdrajcy i zdrady, ale w takim ujęciu, że zdrajcą czasami nazywamy tego, który po prostu pragnie coś zmienić, który chce działać, który wyłamuje się z powszechnie obowiązujących praw. 


Każdy, kto jest gotów się zmienić, kto ma śmiałość się zmienić, zawsze będzie uważany za zdrajcę przez tych, którzy nie są zdolni do jakiejkolwiek zmiany, śmiertelnie się jej boją, nie rozumieją jej i żywią do niej niechęć.


Tak było w przypadku Jezusa, który pragną zreformować swoją wspólnotę religijną, tak w przypadku Judasza, który za swoje działanie, mające w jego przekonaniu doprowadzić do zbawienia świata, został zapamiętany jako największy zdrajca, a także w przypadku Abrabanela, który nie godząc się na krwawą wojnę z Arabami, ściągnął na siebie piętno zdrajcy. 

Z opinią zdrajcy zmagał się zresztą sam autor za głoszenie tezy, że w Palestynie powinny istnieć dwa państwa. Podobnie było z wujem Amosa Oza, Josefem Klasnerem, który podkreślał, że Jezus był Żydem, który nie chciał zakładać nowej religii, a zreformować wspólnotę.

Judasz bez wątpienia jest powieścią prowokacyjną, a raczej prowokującą do myślenia. Choć może się tak wydawać, nie jest za to powieścią obrazoburczą ani dla Żydów, ani dla chrześcijan, mimo tez, które mogą szokować fanatycznych wyznawców. Czuć, że autor z sympatią potraktował bohaterów powieści – od Jezusa po Szmuela Aszę. Dzięki udzieleniu głosu każdej postaci, zaprezentowaniu ich opinii, Oz pokazał, że mimo różnic można ze sobą współżyć pokojowo. Że nie musimy się zgadzać we wszystkim, żeby się nawzajem szanować i że dzielące nas opinie nie muszą owocować kłótniami i nieustannymi konfliktami oraz brakiem zrozumienia. Wydaje się to szczególnie istotne obecnie, gdy brakuje miejsca na dyskusje i polemiki, bo zastępują je nienawiść i odrzucenie. Dlatego wciąż, cztery lata po ukazaniu się w Polsce tej fascynującej książki, warto po nią sięgać, do czego będą was mocno namawiać.

czwartek, 25 kwietnia 2019

Dejr satanik madżestis rikłest - Viktor Horváth, "Mój czołg"


Dałam się trochę nabrać samej sobie. Sądziłam, że powieść węgierskiego pisarza Viktora Horvátha (Wrocław: Książkowe Klimaty, 2018, tłum. Anna Butrym) Mój czołg będzie taka książką z jajem, pełną absurdalnych sytuacji, komicznych wydarzeń, taką idealną na zły humor i smutki, do wyśmiania się. Bo poniekąd tak jest – nie brakuje w niej humoru, nonsensu, komicznego bohatera, akcji tak odjechanych, że śmiech w głos gwarantowany. Tylko że to tak naprawdę to śmiech przez łzy, i to gorzkie, a komizm ma nie tyle stanowić sedno powieści, ile jedynie nakryć jej jakże tragiczny wydźwięk. 

Narratorem i głównym bohaterem Mojego czołgu jest nieznany z imienia podporucznik – syn prominenta, który jedynie dzięki swojemu ojcu dostał się na studnia w Moskwie, a potem do szkoły oficerskiej i pracuje jako awaryjny tłumacz Jánosa Kádára – sekretarza generalnego KC Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej. Przypadek sprawia, że trafia on w sam środek ważnych wydarzeń 1968 roku – Praskiej Wiosny i jej brutalnego stłumienia podczas inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację nocą z 20 na 21 sierpnia. Jako że oficjalna tłumaczka Kádára boi się latać, to właśnie on staje się pośrednikiem między węgierskim sekretarzem a innymi najbardziej prominentnymi politykami bloku wschodniego, a tym samym bierze (nieświadomie) udział w opracowywaniu planu inwazji. Kompletnie nieświadomie, bo narrator jest poczciwiną o dobrym sercu, ale całkowicie zaślepionym wiarą w komunizm, w tej swojej wierze jest zupełnie bezrefleksyjny, naiwny do cna i co tu dużo mówić – jest przy tym totalnym kretynem. Myśli to, co każe mu myśleć partia, a bez tego jest całkiem bezmyślny. W jego pojęciu wszyscy komuniści są uczciwi, mili, kierują się faktycznym dobrem innych, nie mogliby zrobić nic, co mogłoby zagrozić braciom komunistom. Snuje chore fantazje o najwyżej postawionych towarzyszach, traktuje ich z największą czcią: 


Towarzysz Kádár był moim mądrym dziadkiem, Dubček tatą, a Gomułka surowym ojcem chrzestnym, lecz nie wiedziałem, gdzie przyporządkować starego towarzysza Ulbrichta (s. 153). 


Jest tak bezgranicznie nieświadomy tego, na czym polega polityka, że nie wszystkim podającym się za komunistów można ufać, że ktoś, może wykorzystać zdobyte od niego informacje, że agent Pluskwa zupełnie nie musi się wysilać, żeby wyciągnąć od niego cokolwiek. Narrator sam opowiada mu o tajnych planach, pisze o nich w listach, całkowicie pozbawiony poczucia, że robi coś nie tak. To jego zupełne oderwanie od rzeczywistości połączone z niczym niezagrożoną wiarą w ustrój prowadzi do wielu tragikomicznych sytuacji, a mnie doprowadzało do szewskiej pasji, no bo jak można być aż tak durnym i naiwnym. A jednak można…

Narrator żałosny i odklejony jest zresztą nie tylko w sytuacjach służbowych, ale również w życiu prywatnym. Świetnie to widać w jego strasznie formalnej, sztywnej korespondencji z narzeczoną Juliką, która dość szybko przekonuje się o charakterze absztyfikanta. Jego zaloty, jeśli w ogóle można je nazwać zalotami, polegają na przekazywaniu dziewczynie „ciekawych” wieści z komunistycznych gazet, ona z kolei, o zgrozo, ma w głowie imperialistyczną muzykę i coca-colę. A także seks, który uprawia pozanarzeczeńsko, gdyż narzeczony ma nadzieję, że w Czechosłowacji jeszcze go nie wprowadzono! W tym temacie jest również totalnym ignorantem, co także prowadzi do komicznych, a jednocześnie budzących w czytelniku uczucie politowania, sytuacji, jak choćby z matką dziewczyny. Tak więc, gdy Julika zabawia się z między innymi z Pluskwą, narrator raczy ją niesamowicie nudną korespondencją, w której zresztą sam siebie cenzoruje. Nieudolnie zresztą. 

Bohater jest jak bardzo naiwne, kilkuletnie dziecko i oczami takiego dziecka patrzy na otaczającą go rzeczywistość, której nie pojmuje. Jak dziecko bawi się z kolegą żołnierzykami, urządzając bitwy, a zabawy też szybko znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości – w tragicznych wydarzeniach inwazji.

Jeśli zaś chodzi o samą inwazję sił Układu Warszawskiego na Czechosłowację, to autorowi udało się świetnie pokazać jej absurdalność i nonsens. Ona również przybiera tragikomiczny wydźwięk, już od momentu jej planowania aż po konkretne działania i najazd. Inwazja jest jednym wielkim chaosem, który jednocześnie śmieszy – wątek ze źle ustawionymi zegarkami, i przeraża. Przede wszystkim przeraża. Zupełnie nie wiadomo, jak był sens inwazji w zamyśle jej pomysłodawców, w pewnym momencie nie wiadomo, kto jest kim – kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Bardzo dobrze widać to w opisie najazdu na Levice, które w większości składa się z mniejszości węgierskiej właśnie atakowanej przez Węgrów. Wobec takiego obrotu spraw, natłoku wpychanych do głowy myśli, przez Partię, Węgrów, Czechów, Słowaków, w wyniku samobójczej śmierci kolegi, który nie zniósł konsekwencji inwazji, nasz bohater całkowicie traci resztki kontaktu z rzeczywistością.

Mój czołg jest dla mnie wbrew wszelkim pozorom powieścią niesamowicie smutną, rozpaczliwą. Choć budują ją poczucie humoru, absurd, nonsens, które budzą śmiech, to jednak jest to śmiech bardzo gorzki i bardzo bolesny. To powieść, która z pewnością zabolała Węgrów, przypominając im o plamie na ich honorze – o interwencji w Czechosłowacji, ale też powinna zaboleć nas Polaków, bo nie możemy zapominać o naszym w niej udziale. Ta książka jest także ostrzeżeniem, oby skutecznym, pokazuje bowiem w postaci narratora idealny produkt ideologii. Tak kończy się ślepa, pozbawiona wątpliwości wiara w cokolwiek. Nie wiem, czy nie idę za daleko, ale powieść wydana w 2018 roku, w pięćdziesiątą rocznicę tragicznych wydarzeń, ma w moim przekonaniu nie tylko przypomnieć o przeszłości, nie tylko ostrzegać przed konsekwencjami poddania się ideologii, ale także ma pokazać, na jakim etapie Węgry są dziś, i jak wiele łączy ówczesne zaślepienie z obecnym.

Czytajmy więc Mój czołg, bawmy się, śmiejmy i płaczmy nad bohaterem i weźmy ją sobie do serca jako przestrogę. I pamiętajmy, że wszelkie decyzje, jakie podejmujemy, to nie żadne „Dejr satanik madżestis rikłest”. Odpowiedzialność spoczywa na nas.

Bardzo dziękuję pani Magdalenie Petrynie i wydawnictwu Książkowe Klimaty za egzemplarz książki.