Krótki to będzie wpis, bo nie trzeba pisać dużo, za
dużo o Gugułach Wioletty
Grzegorzewskiej (Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2014), tę stuszesnastostronicową
książeczkę trzeba po prostu czytać. I to nie ze względu na nominację do Nike, a
nawet nie ze względu na nominację do międzynarodowego Bookera, żadne nominacje bowiem,
żadne nagrody i tak nie miałyby wpływu na jej zawartość. A ta jest po prostu
zachwycająca.
To wzruszające obrazki z dorastania dziewczyny na
małej wsi w czasach PRL-u utkane przez pająki z Jerozolimy, które ochroniły
Maryję i dzieciątko Jezus. Utkane delikatnie, subtelnie, bez nadmiaru słów, a
mimo to sieć jest tak gęsta, że oblepia czytelnika, plącze się w głowie jak we
włosach, nie pozwala się z niej wyzwolić.
Świat widziany oczami małej dziewczynki, a potem
nastolatki to odpustowe stragany, powrót ojca, zbieranie etykietek po zapałkach
i niewybredne komentarze babek o przyjeździe ciotki z Ameryki (czy dziś jeszcze
się tak mówi?) i barwne chusty. Adoracja obrazu Przenajświętszej Panienki
miesza się tu z wypychaniem ptaków i smakiem pocałunków. To czas marzeń,
pragnień i czas gorzkich rozczarowań. Czas poznawania życia i śmierci.
Te obrazki to także świadectwo przemijającego świata
– opowieści babek przy darciu pierza, wiejskie przesądy i wierzenia, zapomniane
już rytuały. Obok tego świat pełen PRL-owskich absurdów, wielka historia w tle.
Dorastanie u Grzegorzewskiej jest niezwykle
sensualne, zmysłowe, lepkie. Zapach wąchanego kleju miesza się z zapachem
koszonej trawy, pod butami chrzęszczą winniczki, a w ustach pozostaje posmak
pędzonego alkoholu. Pierwsze doświadczenia cielesności swojej i innych,
brukanie niewinnej intymności, nieodzowna część wchodzenia w życie.
Choć moje dorastanie przypadło dekadę później niż
Wiolki i w nieco innych okolicznościach, to jednak jest mi bardzo bliskie. Bo
choć klej kojarzy mi się nie z jego ukradkowym wąchaniem, a z przedszkolnym
kolegą, który się nim zajadał, to również kusiło napojami w woreczku, hukiem
kapiszonów i naprawdę smakowało jak cierpkie guguły. Ale czyje takie nie było?