sobota, 24 stycznia 2015

Narkotyczna opowieść Karla Ove Knausgårda

Przeczytałam dziś Moją walkę. Powieść 1 Karla Ove Knausgårda (Wydawnictwo Literackie: Kraków, 2014) i nie mogę się od niej uwolnić. Tkwi we mnie głęboko, tkwi we mnie jak zadra. Czuję ją pod skórą, nie mogę jej wydostać, dotyk sprawia ból, a jednocześnie tę dziwną przyjemność nieodłącznie z bólem związaną. I czy chcę ją usunąć? Czy czekać aż tak jak kawałek drewienka wejdzie do
krwioobiegu i tą drogą trafi do serca? Chyba za późno, chyba w sercu już jest.

Książka, która cały czas przy mnie leży, od której nie mogę oderwać wzroku, to pierwszy tom autobiograficznego cyklu Karla Ove Knausgårda. Dotyczy przede wszystkim dwóch rzeczy: powrotu do lat dzieciństwa i młodości, oraz śmierci ojca pisarza. Cóż, dorastanie Karla Ovego, jego życie rodzinne, szkolne, przyjaźnie, miłości nie są niczym nowym. To, co jego spotkało, przeżywało i przeżywa naprawdę wiele osób, nie jest wyjątkowy przez swoje doświadczenia. Ale to sposób przedstawienia tego utraconego świata, bo przeszłości przecież nie da się odzyskać, czyni go wyjątkowym. 

Knausgård wychowywał się w domu, nad którym dominował on – ojciec. Ojciec, który zawsze o wszystkim wiedział, był wszędzie, w tajemniczy sposób przenikał myśli syna, naprawdę nie wiele dało się przed nim ukryć. Poniżał, upokarzał, należało się dostosować do jego nakazów, ukrywać swoje myśli i pragnienia (o ile było to możliwe). A pewnego dnia, nagle, postanowił całkowicie zmienić swoje życie. Odszedł od żony, zaczął pić. Dom to też matka, z którą można było się dzielić uczuciami, rozmawiać o wszystkim, razem z nią analizować innych ludzi. To ona robiła najlepsze kolacje, przy których nie trzeba było siedzieć cicho i się z nimi spieszyć. Nie była jednak na tyle obecna, by nie myśleć o ojcu. I wreszcie starszy brat, Yngwe. W dzieciństwie towarzysz codziennych zabaw i przygód, a także niedoli życia z takim ojcem, jakiego się miało. Później, jak to zazwyczaj starszy brat, wzór do naśladowania, którego akceptacji się pragnęło, którego opinia znaczyła najwięcej na świecie, z którym chciało się być niemal cały czas. 

Młodość to oczywiście także przyjaciele, dziewczyny, marzenia o lepszym życiu i bunt. Karl Ove był buntownikiem, a temu buntowi oprócz gniewnych myśli towarzyszył też oczywiście alkohol. Knausgård przyznaje, że picie to była wolność, ucieczka od codzienności. Chwila, gdy zaczynało szumieć w głowie, była początkiem czegoś dobrego. Nie szokuje mnie to, nie sprawia też, że myślę o nim źle. Jak mogłoby tak być, skoro nie jest mi to całkiem obce. Może nie chciałam uciekać, może nie chodziło o to, żeby się upijać, ale wolność to była na pewno. Młodość i alkohol, młodość i marzenia, młodość i bunt. Przecież to dotyczy tak wielu ludzi, którzy w późniejszych latach starają się o tym nie pamiętać. 

Karl Ove to ja? Nie, nie mogę tak napisać, tak wiele różni nas mniej i bardziej oczywistych rzeczy, nie porównuję naszych żyć, bo tego nie da się zrobić. Ale jest też tyle wspólnych elementów, które sprawiły, że nie tyle tę książkę czytałam, co ją przeżywałam całą sobą. Gdy autor wspomina swoje pierwsze prawdziwe zakochanie, to uczucia, o których pisze, są dokładnie moimi uczuciami z tego samego etapu w moim życiu. Pragnął tego, czego ja pragnęłam, czuł tak, jak ja czułam. Nawet nie wiem ile razy czytałam o pierwszych miłościach, ale dopiero ta relacja z nieszczęśliwego, niemożliwego do spełnienia zakochania, przywróciła moje wspomnienia i emocje, do tego zresztą stopnia, że wróciły zapachy, dźwięki i to walące jak szalone serce, gdy mogłam go zobaczyć…

Sposób, w jaki Knausgård wraca do przeszłości, jest mi bliski. Gdy sprząta zapuszczony dom, w którym zmarł jego ojciec, i przygląda się butelkom detergentów, wraca myślami do marek, których już nie ma, a które stanowiły element jego dzieciństwa. Miewam podobnie, gdy nagle jakaś nazwa proszku do prania, myśl o wafelku przywiezionym z Finlandii czy wygląd kubeczka po jogurcie przypomina mi o latach, które już minęły, których smaków nigdy nie odzyskam. Przy okazji sprzątania domu, Knausgård jest tu w opisie niezwykle drobiazgowy. Możemy zobaczyć, jak bierze wiadro, napełnia je wrzącą wodą, dodaje detergent, zanurza ścierkę, a potem kawałek po kawałku szoruje zafajdane płytki w łazience. A, że w pijackim domu było wiele do sprzątania, tak szczegółowych opisów jest tu bardzo dużo. Uwielbiam je. Naprawdę. Ta pieczołowitość, z jaką autor opisuje każdy ruch, działanie, przedmiot sprawiały mi ogromną przyjemność. Chłonęłam je tak, jakbym była w środku kryminalnej zagadki. Może jestem szalona, ale i tak uzewnętrzniam się bardzo w tym wpisie, a to było przeżycie nie tylko literackie. 

Spora część książki dotyczy młodości pisarza i walki ze wspomnieniami, druga natomiast to walka z życiem codziennym. Dorosłość jest przerażająca. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, gdy jako nastolatki marzymy o tym odległym, jak się wydaje etapie naszego życia. A przecież trzeba pogodzić tyle rzeczy, tyle ról odgrywać. Karl Ove jest pisarzem, ale jest też mężem i ojcem. Każdy z tych elementów wymaga od niego czegoś innego, każdy ma na niego inny wpływ. Jak każdemu się poświęcić? W jego rozważaniach nie ma empatii, choć pisze o uczuciach. Jest brutalny, a ta brutalność i odcięcie się sprawiają, że ja mu wierzę, choć też się tego boję, że takie jest życie.

Książka otoczona jest ramą, a tą ramą jest śmierć. Opis umierających, przestających pracować narządów, martwego ciała rozpoczynający powieść, to jeden z najbardziej przeszywających opisów śmierci, z jakimi miałam do czynienia. Tak, jakbym została walnięta obuchem w łeb.  Niech się schowają krwawe sceny rodem z filmów gore, niech znikną pełne patosu opisy towarzyszące odchodzeniu wielkich postaci. TO jest śmierć! Inaczej nie będzie  i dlatego jest to takie straszne. Zamykająca część książki też dotyczy śmierci. Ten, o którego śmierci się marzyło, wreszcie odszedł. Nie ma go, nie będzie. Ale śmierć ojca dla Karla Ove, a także dl Yngwego, była tak niezwykłym wydarzeniem, że aż trudno było im w nią uwierzyć. Jak silny musi być lęk przed ojcem, żeby się bać tego, że może jednak żyje? Że zaraz wejdzie do pokoju? A jednak Karl Ove niemal cały czas posługuje się tu słowem „tata”. Nie ojciec, tylko właśnie tata. Tata nie żyje, tata umarł. Chyba nie może to być bez znaczenia. 

Karl Ove
Moja walka to książką naprawdę wielka. Wyzwala (we mnie na pewno) emocje, o których chciałoby się zapomnieć, zmusza do konfrontacji z nimi, do walki. Wiele przeżyć Karla Ove to w sferze uczuć także moje przeżycia. Bycie poza, ból, który temu towarzyszył wraca i przeszywa równie mocno jak wtedy. Nie mogę się od niego uwolnić, nie mogę się uwolnić od Knausgårda. Zadie Smith stwierdziła, że potrzebuje kolejnych tomów Mojej walki jak cracku. I, cholera, miała rację. Knausgård jest moim dilerem, a bez jego towaru jest tylko pustka. 

Źródło fotografii:  http://politiken.dk/kultur/boger/ECE1450838/branchen-stiller-spoergsmaalstegn-ved-megastjernes-exit/

wtorek, 20 stycznia 2015

Zygmunt "Zyga" Maciejewski wstępuje na ring

Choć cykl kryminałów Marcina Wrońskiego liczy już siedem tomów, moja znajomość z komisarzem Zygą Maciejewskim zaczęła się dopiero w tym roku. Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania Morderstwa pod cenzurą (W.A.B., Warszawa 2012), a że przypadkiem się na tę książkę ostatnio natknęłam, to stwierdziłam, że najwyższa pora. 

Akcja książki toczy się w Lublinie w 1930 roku. Fabuła, jak to w kryminale, dotyczy zbrodni – brutalnego morderstwa redaktora radykalnej prawicowej gazety  i to w przededniu 11 listopada, kiedy policja ma na głowie nadchodzące święto patriotyczne i dopilnowanie bezpieczeństwa. Nie będę się zagłębiać w fabułę, bo a nóż zdradzę za dużo, w kryminale każdy trop, ślad, każda postać może mieć znaczenie, a nie chcę psuć przyjemności w odkrywaniu tajemnicy innym czytelnikom (jeśli jeszcze są tacy, jak ja, którzy dopiero mają poznać książki Marcina Wrońskiego). Wolno mi jednak napisać, że pojawi się kolejny trup, zresztą nie jeden, co oczywiście niejako skomplikuje śledztwo, a tym samym uczyni historię ciekawszą. Zagadka kryminalna książki jest bowiem intrygująca, pojawiają się  różne wątki – walka socjalistów z radykalnymi prawicowcami, motywacje antysemickie, deprawacja młodych chłopców, a nawet rytualna zbrodnia satanistyczna.

Sprawa musi zostać jednak rozwiązana i tu pojawia się mój nowy znajomy, Zygmunt Maciejewski, który ma poprowadzić śledztwo. Oczywiście, jak chyba w większości kryminałów, komisarz, choć dopiero trzydziestoletni, jest człowiekiem po przejściach – udział w wojnie bolszewickiej, rozbite małżeństwo, sympatia do alkoholu musiały odcisnąć piętno na jego osobowości. Nie powinno więc dziwić, że Zyga Maciejewski niespecjalnie dba o swoją osobę, bardziej przypomina tych, których ściga, a złamany nos tylko dodaje mu roku,  i o swoje mieszkanie. I jak na razie nie wygląda, by miało się to zmienić, nawet dla kobiety, bo i taka postać, jakżeby inaczej, musi się pojawić w życiu bohatera kryminału. Komisarz nie jest jednak całkowicie obojętny wobec świata, ma swoją wielką pasję, a jest nią boks. I oczywiście, jak jest śledztwo do rozwikłania, to poświęca się mu, ryzykując nie tylko życie, ale i swoją pracę i reputację, bo mimo wszystko, nie jest z nią tak najgorzej.
Oczywiście Zyga Maciejewski nie jest jedyną ważną postacią powieści. Nie jest on bowiem superbohaterem i korzysta z pomocy swoich współpracowników. Co prawa, nie wszyscy spisują się jak należy, ale to jednak dobre chłopaki. Koniecznie trzeba tu wspomnieć o niejakim Zielnym, łudząco podobnym do Rudolfa Valentino, którego niewątpliwą cechą jest znajomość płci pięknej. Dogłębna, powiedziałabym. 

No i mamy wreszcie Lublin. I to nie byle jaki, a międzywojenny, co ma ogromne znaczenie, bo wielonarodowość miasta, kulturowy i polityczny tygiel zdecydowanie nadają kolorytu powieści. I choć z racji wykonywanej pracy miewam przesyt międzywojenną historią Polski, walkami i partiami politycznymi i nie wierzę, że jest jakaś książką na świecie, w której nie pojawia się Józef Piłsudski (zawodowy żart), a te motywy siłą rzeczy pojawiają się u Wrońskiego, to autor umiał sprawić, że stały się one naturalnym elementem rzeczywistości i o dziwo, nie męczyły mnie. Bo co prawda nie mamy tu do czynienia z książką historyczną, ale z dobrze skonstruowanym kryminałem, to umieszczenie akcji w historycznym mieście może być ryzykowne i nie zawsze jest receptą na udane dzieło. W tym jednak przypadku plan się powiódł. 

Na zakończenie powrócę do mojego nowego znajomego. Choć przyznaję, że nie stał się on (być może jeszcze) moim ulubionym bohaterem kryminałów, to miejsce jest wciąż zajęte przez dwóch angielskich dżentelmenów – Jury’ego i Planta, to jednak nawiązała się między nami nić sympatii. I to taka, że muszę przyznać, że cieszę się, iż tyle zwlekałam z sięgnięciem po książkę Marcina Wrońskiego. Dzięki temu to nie ja muszę z utęsknieniem czekać na kolejny tom, bo przynajmniej sześć czeka na mnie.